Zdecydowanie udany debiut, czyli "Wiedeński high life" Jakobe Mansztajna |
Rafał Derda Wydany w tym roku przez olsztyński Portret debiut mieszkającego w Gdańsku twórcy składa się z trzech cykli nazwanych odpowiednio: Koledzy z podwórka nieśmiertelność, Clue tego zdania to trup oraz Różowy króliczek duracell. Chociaż każda z części posiada nieco optykę, Łączą się one jednak w spójną całość dzięki podobnym zabiegom stylistycznym oraz charakterystycznemu obrazowaniu. W konsekwencji, Wiedeński high life nie jest tylko zbiorem utworów poety napisanym w danym okresie, ale książką przemyślaną, gdzie każdy z tekstów koresponduje z innymi. Tutaj właśnie kryje się pierwszy duży plus tomiku Mansztajna.
Bohaterami pierwszego cyklu tomiku są rówieśnicy podmiotu lirycznego, towarzysze miejskich eskapad. W wierszach Kolegów z podwórka nieśmiertelność często pojawia się pierwsza osoba liczby mnogiej: „na butelkach uczyliśmy się arytmetyki” (Kolorowe szkiełka, 21), czy też „myślimy sobie, idziemy”, rozproszone po innych tekstach cyklu; co wprowadza w utwory atmosferę dobrze rozumianego kumplostwa oraz poczucie wspólnoty (cechy te nasza najmłodsza, nieco egocentryczna poezja często pomija lub niedowartościowuje). Co więcej, „my” Mansztajna nie ma na celu epatowania „fajnością”, ale wskazuje raczej na dostępne wszystkim doświadczenie przemijania, doświadczenie które zajmuje centralne miejsce w drugiej części tomiku, Clue tego zdania to trup.
Wyraźnym leitmotivem drugiego cyklu książki jest umieranie. Ślady śmierci możemy znaleźć już w tytule cyklu Clue tego zdania to trup. Przewijający się przez wiersze tej części tomiku „marcin” leży równiutko i cicho doumiera (Doktor Filippi dogląda chorego, str. 27), inni bohaterowie przychodzą aby zapłakać, obejrzeć jak ziemia pożera marcina (Ziemia marcina, str. 34). Śmierć, niczym w piosence Depeche Mode, jest wszędzie, przenika całe słowo, mnożąc się w nim i je zaludniając. Utworem kończący cykl jest autoteliczny wiersz o tytule Czterdziesty dziewiąty. Warto przytoczyć jego fragment by w całości docenić tworzony przez Mansztajna klimat:
W czterdziestym dziewiątym wierszu o umieraniu poczłapiemy w głąb pokoju, w głąb marcina, który jest miejscem zaludnionym słabo i nic w marcinie ogólnego, same szczegóły głupie: bileciki, książki,
jedno podkreślone zdanie
(Czterdziesty dziewiąty, 42) Godne pochwały jest to, iż pojawiają się tutaj (jak i w całym tomiku) drobne akcenty („jest miejscem zaludnionym słabo”) prowadzące w stronę niewątpliwego mistrza najmłodszej polskiej poezji, czyli Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Oczywiście, Mansztajn nie jest bezpośrednim epigonem pana Eugeniusza, jednakże wystarczy odnotować rozpoczynającą Balladę o rzeczach żołnierza frazę „listopad już, panie, a ja nie mam czapki”, by zorientować się, że wpływ tutaj zaszedł. Mansztajn nie ukrywa skąd wzięła się jego poezja, jednocześnie jednak tropy w jego tekstach podane są na tyle subtelnie, że można tutaj mówić raczej o udanej kontynuacji pewnego lirycznego nastroju, niż o zwykłym naśladowaniu. Dygresja: odkąd, na swój amatorski sposób, ośmielam się recenzować tomiki wydawanej w dwudziestym pierwszym wieku poezji, nie zdarzył mi się sezon w którym brakłoby książki mniej lub bardziej jawnie nawiązującej do twórczości pochodzącego z Lubaczowa wieszcza. Rzecz to do omówienia w oddzielnej notce, artykule, książce, tak więc by nie brnąć dalej, przejdę do mieszczącej wyżej wspomnianą Balladę trzeciej części debiutu Mansztajna.
Różowy króliczek duracell, na pierwszy rzut oka wydaje się być zbiorem innych wierszy, stronami B singla, utworami nie pasującymi do poprzednich cykli, jednakże przy bliższym przyjrzeniu okazuje się inaczej. Ostatnia część tomiku Mansztajna jest zapisem doświadczenia „po”. Jest to notatka stanu świadomości pogłębionej przez doświadczenia, których opis znajdujemy w dwóch poprzednich cyklach książki. Dom, dziewczyna, przemijanie mieszają się tutaj ze sobą, tworząc arcyciekawy i angażujący czytelnika klimat. Jeżeli miałbym pokusić się o podsumowanie tej pozycji, wybrałbym utwór pochodzący z kończącej tomik części, co niniejszym czynię.
Anno domini
anno domini, jest prawie północ, gdy zaczynam układać ten smutny i pełen zwątpienia list do ciebie. wiele zdążyliśmy sobie powiedzieć ostatnim razem, wiele słów gorzkich jak gorzka jest gorzka herbata
przez zaciśnięte wycedziliśmy zęby i zdać by się mogło, że temat między nami został wyczerpany, że już nie ma o czym i właściwie nie ma z kim. lecz ty znów przychodzisz, anno domini, w pustym rozsiadasz się
w mieszkaniu i tę samą jak co roku rozpoczynasz historię: dawno temu, w zamierzchłych czasach spokoju, gdy cukru nie było albo nie był potrzebny, pijało się herbatę gorzką i gorzka smakowała najlepiej.
(anno domini, 61)
Używanie jakichkolwiek gradacji w krytyce poetyckiej wydaje się być rzeczą zbędną, czy też nawet szkodliwą. Emfaza w recenzji jest czasami nie na miejscu, zwłaszcza jeżeli ma służyć ona pochwale, a omawianą książką jest debiutancki tomik. Biorąc to wszystko pod uwagę, wahałem się długo przed użyciem słowa „zdecydowanie” w tytule tego tekstu. Jednak po rozważeniu wszystkich za (oraz nielicznych przeciw) muszę przyznać, że Wiedeński high life jest tomikiem godnym zauważenia, co do tego bowiem nie mam żadnych wątpliwości. |