Czy Moroń pisał Białoszewskim?
Petr Bohdanovič
Faktem jest, że lubię ten rodzaj języka poetyckiego, jakim posługuje się w swojej książce autor zbioru pt. „Pali zalewa burzy”. Przez chwilę, gdy wniknął we mnie ostatni tekst z tego zbioru, kończący się słowem „Amen”, pomyślałem nawet, aby recenzję z Moronia napisać tak, jak on pisał swoje wiersze. A jak pisał? Zacytujmy Tomasza Cieślaka, który na czwartej stronie okładki konstatuje:
„Pali zalewa burzy” to tom świadczący o żelaznej dyscyplinie i świadomości słowa oraz o wielkich umiejętnościach warsztatowych Moronia. Autor operuje językiem w sposób niemal mistrzowski: przerzutnie, modyfikacje idiomów, elipsy… dają w efekcie spójną wypowiedź bohatera lirycznego próbującego zrozumieć świat i rządzące nim prawa, starającego się dotrzeć do tego, co najważniejsze, a jednocześnie stale zaaferowanego banałem codzienności.
Wszystko to prawda. Chciałoby się więc napisać tę recenzję językiem Moronia, pójść wytyczoną przez niego ścieżką, odnaleźć się raz jeszcze wśród stromizn języka, wśród pięknych banałów dookolnej mitręgi, na przekór tym, którzy snują wielopiętrowe narracje o niczym i dla nikogo. Gdyby jednak zdarzył się taki precedens, recenzja owa byłaby rodzajem impresji, może nawet wariacją na temat, a więc – w ostateczności – recenzenckim nadużyciem. Bo recenzent nie jest od tego, aby poematy tworzyć, aby rozsypywać wiersze czytanych poetów na monady słów i od nowa je składać w nowe byty literackie, według własnego już uznania. Recenzent jest po to, aby zdać sprawę, odsłonić zasłonięte, odczytać zaszyfrowane, przemyśleć niepomyślane. Tak mniemam.
Czytam teksty poetyckie Moronia i co widzę, co czuję, co między słowami odkrywam? Przede wszystkim najpierw przychodzą skojarzenia. Skądś znam ten język. To znaczy, że gdzieś, kiedyś byłem już w tym świecie potrzaskanej składni i w zaułkach neologizmów, zanurzałem się już kiedyś w tej, pozornie tylko nieobliczalnej wyobraźni poetyckiej. Czyżby więc pobrzmiewał w tych wierszach Miron Białoszewski i Tymoteusz Karpowicz, czyżby rękę mi podawali poeci lingwiści? Nigdy już tego nie sprawdzę u źródeł, bo nie da się pójść na piwo z poetą, który odszedł na zawsze, który zginął tragicznie w sierpniu 2008. I żeby było jasne – to pobrzmiewanie lingwistyczne w wierszach Moronia wcale mi nie przeszkadza, to ewentualne pisanie Białoszewskim nie jest dla mnie grzechem, wręcz przeciwnie.
Ponieważ każdy piszący wywodzi się z jakiejś tradycji, gdzieś sytuuje swoje literackie korzenie, to i ten przypadek dziwić nie powinien. Tradycja poetycka jest w wierszach Moronia widoczna, ale nie przesłania w żaden sposób oryginalności twórczych dokonań autora. W krótkich i zwartych zazwyczaj tekstach, które składają się na książkę „Pali zalewa burzy”, dominuje dyscyplina eksperymentu na żywej tkance języka, konsekwencja w zakresie warsztatu, odkrywcza siła skojarzeń i odwaga przy łamaniu utartych związków frazeologicznych. Moroń przypomina mi w tej robocie inżyniera wizjonera, który buduje most na pierwszy rzut oka nie mający prawa się nie zawalić. A jednak ten most – przerzucony nad spienionym i zdradliwym nurtem popkultury – prowadzi nas bezpiecznie na drugi brzeg, do krainy czystej poezji, czystej, ale i niezbyt łatwej. Tego, co proponuje nam Moroń, nie da się kontemplować przy skrobaniu marchewki lub zajadając ciasteczko, mając w tle piosenki plastikowych, kiczowatych artystów, o których rozpisują się polskie brukowce.
Powtórne odczytanie tej książki przynosi kolejne odkrycie – oto pobrzmiewa w niej egzystencjalna myśl Heideggera, gdzie autor odróżnia „byt” (das Seiende) od „bycia” (das Sein). I chociaż, jak sądzę, nie każdy czytelnik odkryje ten filozoficzny trop Moronia, to tak się jednak dzieje, na przykład (choć nie tylko) w wierszu „Historia”:
stany wchłonięcia. stany flow. przeczucia ekstazy. momenty // w których świat stwarza się na twoich oczach. w twoich // nowych, oczach. piasek, piaskownica, całus (momenty // tak silne, że jedynie były – jakby bycie mogło tylko bywać) // jeszcze bez języka. Lata nauki, medytacje, po to by osiągnąć, // co masz na podwórku. Przepływ, miłość, pierwsza // przedostatnia prosta. Kapsel, który był przed chwilą // finiszującym Szurkowskim, właśnie wpadł pod koła.
A jeżeli mnie spytacie, co naprawdę czułem czytając te wiersze, to powiem, że czułem powiew świeżości, że słyszałem zgrzyt widelca ciągnionego po szybie, że każdy z tych tekstów jest jak błysk flesza – na sekundę wydobywa z mroku przeszłości rumowisko słów i zdań. Tyle tylko, że nie po to, aby epatować nas obrazem brzydoty; w tym rumowisku ukrywają się szlachetne kamienie poetyckiej ekspresji, wspomnienia z dzieciństwa, dokumenty „micro soft world”, które siłą talentu autora ów flesz przywraca do życia. I jeszcze jedno – tytuł książki, a raczej rytm słów „pali zalewa burzy”, z jakiegoś powodu kojarzy mi się z nazwą zespołu SBB (z Józefem Skrzekiem na klawiszach). Gdy dawno temu byłem namiętnym słuchaczem pierwszych analogowych płyt długogrających SBB, nazwę tę w kręgach podwórkowej elity rozszyfrowywano jako – „szukaj burz buduj”. Marciusz Moroń niczego już nie zburzy i nie zbuduje, ale to, co nam zostawił w tej choćby książce, starczy na niejedną poetycką biesiadę przy tanim winie, w kręgu niejednej podwórkowej elity eksperymentującej z poezją i życiem.
Petr Bohdanovič
Marciusz Moroń: pali zalewa burzy, Biblioteka Arterii, Łódź 2009. |