Matka odchodzi. Na szczytach rozpaczy – jeszcze raz o "Księdze grawitacji" Dawida Majera |
Sławomir Matusz Kiedy pisałem notę na okładkę tomiku wierszy Dawida Majera wspomniałem tylko, że jednym z ważnych tematów jego poezji jest śmierć. Nie chciałem jednak zwracać uwagi czytelnika na cykl wierszy poświęconych pamięci matki, związanych z jej chorobą i śmiercią – chociaż te wiersze najbardziej może mnie poruszyły. Zacytowałem fragment innego wiersza, pragnąc pokazać istotę metody poetyckiej Majera, aby zapobiec temu, że odbiorca będzie czytał te wiersze wyłącznie jako zapis, rodzaj dziennika związanego ze śmiercią mamy. Może dlatego też, że sam niedługo wcześniej przeżyłem śmierć matki i doświadczenie to było zbyt bliskie, zbyt bolesne, świeże. Wolałem pokazać wrażliwość poety w ogóle – dar obserwacji, czucie języka, a nie tę wrażliwość obudzoną dopiero poprzez zgon. Przytoczę może tę notkę tutaj. ”Życie jest prozą, zdaje się mówić Dawid Majer w niemal każdym wierszu w tym tomiku. Jest jednocześnie piękne, brutalne i godne przeżycia. A śmierć jest tylko jednym z aktorów tego spektaklu, jakim jest życie i "wcielić się może" w każdego "w matkę, kochankę i autora tych wierszy. Trzeba je zapisywać i notować" nie wolno nic z życia tracić, a miejsce śmierci uwzględnić. Poezja rodzi się z życia, z tych notatek, w których się ukrywa, obok śmierci, a nie z wielkich cytatów z literatury. Poeta ma tworzyć literaturę, a nie cytować ją. Dlatego, jeśli Majer cytuje, to życie. Nie stara się "być poetą" za wszelką cenę, naśladując kogokolwiek”. Oczywiście, pisząc o wierszach poświęconych pamięci, śmierci matki Dawida Majera trzeba pamiętać o tomiku Różewicza Matka odchodzi. Temat ten przewija się również w wierszach Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, o którym wcześniej mówiłem. Jednak w przypadku Tadeusza Różewicza mamy do czynienia z zapisem człowieka samego stojącego już u progu śmierci, blisko osiemdziesięcioletniego w chwili wydania książki – który matkę stracił wieku 36 lat, a więc kiedy prowadził już samodzielne życie, u Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego trwającej wiele lat relacji zakłóconej chorobą psychiczną. U Dawida Majera zaś człowieka, który ledwie skończył dwadzieścia lat; a więc syna – prawie dziecka, które niedawno próbowało oderwać się od matki, by zacząć mówić własnym głosem, w młodzieńczym buncie, zaskoczone nagle tym, że to oderwanie, rozdzielenie, rozłączenie na zawsze. Dlatego też ten głos, na tle innych głosów poetów w czasach postmoderny, kiedy to poeci młodej generacji dystansują się wobec świata, przyjmują postawę obserwatora, lub smakosza wyławiającego różne detale, starają się zadziwiać językiem, ukrywają własne „ja”, wydał mi się głosem szczególnym, wyjątkowym na tle tej dekady; podobnie jak głos Pawła Sarny z jego tomikiem „Biały ojcze nasz” – poświęconym w całości pamięci jego ojca, którego znałem. Odwołałem się w tytule szkicu o poezji Dawida Majera do natchnionej, szaleńczej, desperackiej debiutanckiej książki Emila Ciorana z 1934 roku nie przypadkiem. Bowiem w tomik Majera przepełniony jest rozpaczą i – przeciwstawną jej chęcią życia, życia za wszelką cenę, siłą absurdu. Majera i Ciorana łączy jeszcze to, że obaj byli w podobnym wieku, wydając swoje pierwsze książki. To jakby przykład na to, że niezależne od czasu w którym przyszło nam żyć. Bynajmniej nie chcę sugerować, że obu rozpacz autorów ma jedno źródło, lub przyczynę, ale tytuł książki Ciorana oddaje dobrze temperaturę wierszy Majera z Księgi grawitacji. Od rozpaczy niedaleko do samobójstwa, śmierć osoby bliskiej może popchnąć do takiego kroku. Dlatego też wiele lat później w tomie Zły demiurg Cioran napisze: „Człowiek zabija się tylko wówczas, gdy w takim, bądź innym sensie pozostawał na zewnątrz wszystkiego. Chodzi tu o jakieś pierwotne niedostosowanie, którego można nie być świadomym. Ten, komu pisane jest się zabić, jedynie mocą przypadku należy do tego świata; w gruncie rzeczy nie należy do żadnego”. Cytowane słowa dość dobrze opisują sytuację i rozpacz syna, czy też dziecka, odłączonego od matki – by użyć terminu Kierkegaarda. z Bojaźni i drżenia. Tam matka poczernia swą pierś, by odłączyć dziecko, dając mu żyć swoim życiem. Tu śmierć poczerniła pierś i usta matki, zostawiając dwudziestoletnie syna „na zewnątrz wszystkiego”, z jego „niedostosowaniem”. To jest ten okres rozwoju, kiedy w świecie kreowanym, a właściwie stworzonym przez matkę, w którym syn zaczyna tworzyć swój świat odrębny, obok matki, a nawet wbrew matce – z czego matka się cieszy. Dlatego Majer może napisać w wierszu „Placebo” szczerze o swojej niedojrzałości, okrutnej wobec matki: „Nie poszedłem na mszę odprawioną w intencji powrotu do zdrowia mojej matki, wpatrzony w okno, bo rozstrzyga się czy matka da na upatrzone desantówki” powołując się przy tym na matkę: „Każe przecież zapomnieć wyjechać na czas bliżej nieokreślony i jeszcze na przekór nieokreśloności czasu wrócić
Dlatego buty muszą być kościołem – latem chłodzić, grzać zimą...”.
Wierz nosi datę 2003. Pięć lat później Majer napisze w „Testamencie matki”, wkładając w jej usta słowa: „nie chcę żebyś nosił żałobę nie ubieraj się na czarno, musisz się teraz obrócić o trzysta sześćdziesiąt stopni, obróciłeś się już o sto osiemdziesiąt,
nie masz ubierać się na czarno nic się nie stało, niczego nie zostawiaj na ostatnią chwilę, pamiętaj niczego, nic się nie stało, dzisiaj przyjęłam olejki, to koniec”.
A wiersz kończy się banalnym: „na koniec zjedz mango nic nie mów”. Co znaczy polecenie, że syn ma się obrócić o 360 stopni i stwierdzenie, że obrócił się już o 180, lub zalecenie by zjeść mango „co mi babcia zostawiła”? Syn obrócony o 180 stopni, to syn stojący tyłem do matki, odwrócony do niej tyłem. Do niej, a właściwie do śmierci tyłem. Nastąpił czas rozejścia się, a bardziej rozstania. Matka przyjęła olejki – przekonana o końcu. Jak uczy św. Paweł: „Choruje ktoś wśród was? Niech sprowadzi kapłanów Kościoła, by się modlili nad nim i namaścili go olejem w imię Pana. A modlitwa pełna wiary będzie dla chorego ratunkiem i Pan go podźwignie, a jeśliby popełnił grzechy, będą mu odpuszczone” (List św. Jakuba 5, 14-15). W modlitwie o ratunek i podźwignięcie nie chodzi wyłącznie ratunek dla ciała, ale też dla duszy – dlatego grzechy będą odpuszczone. Namaszczenie jest przygotowaniem do życia – zarówno tu, jak i tamtym świecie. Matka sama wie, który to świat będzie. Wie jak rozumieć słowa „Pan podźwignie”, dlatego każe synowi nie ubierać się na czarno i zrobić pełny obrót – iść drogą wskazaną przez nią, kiedy ona zniknie jak Henoch. W Księdze Rodzaju 5,22–24 czytamy: "Henoch po urodzeniu się Metuszelacha żył w przyjaźni z Bogiem trzysta lat i miał synów i córki. Ogólna liczba lat życia Henocha: trzysta sześćdziesiąt pięć. Żył więc Henoch w przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł, bo zabrał go Bóg". W liście do Hebrajczyków czytamy, ze Henoch nie umarł: " Przez wiarę Henoch został przeniesiony, aby nie oglądał śmierci. I nie znaleziono go, ponieważ Bóg go zabrał. Przed zabraniem bowiem otrzymał świadectwo, iż podobał się Bogu. Bez wiary zaś nie można podobać się Bogu. Przystępujący bowiem do Boga musi uwierzyć, że [Bóg] jest i że wynagradza tych, którzy Go szukają." (Hbr 11,1-6). Obracając się o 180 stopni syn ma się odwrócić od śmierci matki, a w zaleceniu by odwrócił się o 360 stopni wyraża się wola, aby trzymał się jej wiary. Dlaczego w tej eschatologicznej rozmowie pojawił się owoc mango, pozostawiony przez babcię? Jak go wytłumaczyć? Jest to owoc i pokarm jednocześnie. Matka, która karmiła swego syna poczerniła swą pierś, aby syna odstawić. Karmiła go potem słodkim mango – aby nie płakał. Jak babka, która karmiła córkę, późniejszą matkę, która poczerniła pierś, aby córkę odstawić. I karmiła potem córkę słodkim mango, aby córka nie płakała. Teraz babka przynosi swojej córce mango umierającej. Ale nie dla umierającej są słodkie mango – dla niej są olejki, by pojednać się z Panem. Teraz śmierć czerni pierś i usta matki, a matka poczerniałymi ustami szepcze: „zjedz mango nic nie mów”, przekazując owoc przyniesiony przez jej matkę synowi. Egzotyczne, słodkie mango – jako pocieszenie, ale i tajemnica przyszłego życia syna, którego matka już nie pozna, które już nie dla niej. Owoc egzotyczny dla nas, ale nie dla ludów Wschodu, gdzie mają źródło wszystkie religie. Skupiłem się na razie na dwóch wierszach: „Placebo” i „Testament matki”, ale czytając to wyznanie, które znaczy tyle co „Totus Tuus” – mimo błędów i grzechów popełnionych, mimo synowskich i dziecięcych sprzeciwów, nie można pominąc takich wierszy, które znalazły się pomiędzy tymi dwoma, jak: „Znieczulenie”, „Sala nr 3”, czy „Matka morfina”.
W wierszu „Znieczulenie”: gdzie odbiera się poród i stwierdza zgon, a matce usuwa coś na kształt pięści albo dorosłej pomarańczy, nisko nad świetlówką świeci księżyc. Nocą krew jest biała”. Dlaczego biała krew, chciałoby się zapytać? Jak biała? Jak gęstniejąca mgła, czy stearyna, która zastyga. Jak w zapomnianym wierszu „Mgła” Beaty Obertyńskiej, z tomu „Głóg przydrożny”: Z początku była przeźroczysta, potem stała się cięższa od powietrza, bliższa, bledsza, a teraz już mętnieć zaczyna jak tężejąca stearyna... Pojawienie się księżyca sprawia, że sala szpitalna zaczyna bardziej przypominać owianą mgłą kaplicę cmentarną. Można tu dopatrzyć się objawów procesu stygnięcia i tężenia trupa – uchwycenia postępującej zmiany koloru nie tylko krwi, ale i całego ciała. Krew jest biała, bo przecież stearyny używa się od odlewów ludzkiego ciała. Gaston Bachelard w „Wyobraźni poetyckiej” pisze: „Wszystko co w naturze sączy się boleśnie i tajemniczo sączy się jak owa złowieszcza krew, żłobiąca drogę śmierci. Wszelka ciecz zwaloryzowana spowinowaca się z tą cieczą organiczną. Mamy więc poetykę krwi, poetykę dramatu i boleści, krew bowiem nigdy nie jest szczęśliwa”. Żywe ciało jest różowe od krwi, tu pojawia się w ciele coś, co żywego ciała nie przypomina, a jeszcze zdaje się być żywe. Trochę nie przypadkiem przywołałem wiersz Beaty Obertyńskiej, autorkę innego wiersza „Topielica” z tego samego tomu. W taką noc, jak ta, ciało matko zdaje się być zawieszone między życiem i nie życiem, jak białe ciało topielicy w białym akwarium pokoju szpitalnego, kaplicy, w zimowej scenerii uśpionego miasta. Gaston Bachelard tak to tłumaczy: „Woda, ojczyzna nimf żywych jest również ojczyzną nimf umarłych. Ona to jest prawdziwą materią śmierci par excellence kobiecej”. I pojawia się w utworze woda, oraz druga kobieca postać, jak nimfa, która prowokuje Erosa i śmierć: „jest okno z widokiem na ten blok, na zimową noc i wynajęty pokój, w którym musimy być cicho, więc od razu bierzesz prysznic, zostawiając mnie z albumem aktów Modiglianiego. Drzazgę wyciąga się igłą, kulę nożem”. W krajobraz śmierci wciska się życie. Miejsce zmarłej matki zastępuje młoda kobieta – zapewne zgodnie z wolą matki. Obrazowi starego, zniszczonego chorobą ciała przeciwstawia się obraz ciała, a właściwie młodych ciał dziewczęcych z aktów Modiglianiego. To boli, jak wyciąganie drzazgi, jak wyciąganie kuli (pomarańczy), która zabiła matkę. Ale tak Eros zwycięża Tanatosa – by w innych wierszach okazać swą płodność Ten utwór kończy się słowami: „W mieście, gdzie wszystkie ulice są ślepe łóżko jest konfesjonałem, musimy być cicho. Twoje ciało pięścią, biała krew w szczelne niebo”. Miasto, które otacza szpital wojewódzki, które otacza salę z umierającą, zmarłą, przypomina cmentarz bez wyjścia. Ścieżki wytyczone przez śmierć są drogami do nikąd, a niebo wydaje się być szczelne, zamknięte dla każdego. Znieczulenie dotyczy więc wszystkiego: nieba, matki, syna, miasta. W wierszu „Sala nr 3” matka „jest lękiem wzniesionym przez śmierć, język ognia któremu się oddaje jak świeczka (...) nie ucieknie od siebie dopóki nie wytną wszystkiego matka jest lękiem, który przed niczym się nie cofnie”. Matką, która rozdaje uśmiechy i przywraca godność, spokój, staje się morfina: „i zasnęłam, a potem obudziłam się o północy i na gałęzi drzewa ujrzałam głowę jezusa – leżała na policzku na poduszce, patrzył na mnie miał mokre włosy twoje okulary i twoje brwi
(...) wtedy uśmiechnęła się po raz ostatni i nie uśmiechnęła się już potem nigdy więcej,
nawet w moim śnie
W innym wierszu poeta napisze: „Rano – zwróciwszy śniadanie – jadę na cmentarz dopilnować zamknięcia grobowca, pięć dni po pogrzebie. W ostatniej chwili z wieka trumny usuwam grudkę cementu”.
To nie jest Syzyf Cumusa – którego sensem życia jest pchać kamień pod górę w melancholicznej zadumie, doznającym z rzadka euforycznej radości w chwilach największego zwątpienia. Syzyf skazany był na nieśmiertelność – grawitacja była przeciw niemu. Nieśmiertelność była jego największym wrogiem. Gdyby nie miał tyle czasu, może by uporał się ze swoim kamieniem i wtoczył go na szczyt góry, zobaczył inny horyzont, zobaczył podnóże góry z drugiej strony, lub kamień by go zabił. Syzyf mając czas oddał się jego kontemplacji. Grawitacja nie służy nieśmiertelnym, przeszkadza im, pomaga ludziom smietelenym – choćby w strząśnięciu grudki cementu z wieka trumny. Bohaterowi wierszy Majera obca jest melancholia Syzyfa, choć ciągle pyta: „Jak oswoić się ze śmiercią matki?
Nigdy więcej nie słuchać jej ulubionych piosenek?
Nigdy więcej nie ubrać się w ciuchy, w których widziała mnie po raz ostatni? Nigdy więcej nie pić kawy z kubka, który był jej ostatnim kubkiem kawy? (...) Nie wykorzystać hucznego dnia wejścia Polski do Unii Europejskiej i nie urżnąć się w anonimowym towarzystwie? (...) Nigdy więcej nie śpiewać jej ulubionych piosenek? Nigdy nie skończyć tego wiersza, ani żadnego innego, który przez nią jest?
Zwraca uwagę dbałość o szczegóły – wynikłe z przeżycia. Totus Tuus, „skowyt” na szczytach rozpaczy... Rozpacz pcha w szaleństwo – które musi nadejść, z którym trzeba się zmierzyć – jak w wierszu „Stypa”: „Kiedy przepuszczam polisę ubezpieczeniową mojej matki, to tak jakbym ją podnosił z martwych, jakby żyła pod postacią benzyny, zapałek, zapalniczek, alkoholi, papierosów i innych substancji łatwopalnych”. Zwracają uwagę stylizacje: „ani żadnego innego, który przez nią jest”, „jakbym podnosił ją z martwych”. Majer zwraca nam śmierć, wyrzuconą poza mury, poza świadomość. Śmierć pokazywaną jako sensację w telewizji, obcą żywiołowi życia. A przecież śmierć jest częścią tego żywiołu. Bez życia nie byłoby śmierci. Cioran, syn popa, przypomina: „Czy można mówić o śmierci, nie poznawszy agonii? Śmierć można pojąć tylko wówczas, gdy życie odczuwamy jako długotrwałą agonię, w której śmierć splata się z życiem. Śmierć nie jest czymś zewnętrznym, ontologicznie różnym od życia, ile że śmierć jako rzeczywistość względem życia nie istnieje (...). W szczególności objawienie się śmierci w życiu następuje w chorobie i stanach depresyjnych. Istnieją, rzecz jasna inne drogi, są one jednak całkowicie przypadkowe i indywidualne i nie posiadają tej naoczności co choroba i stan depresyjny”. Majer tego doświadczył, poznał przez doświadczenie choroby i śmierci matki. To czyni jego doświadczenie indywidualnym, innym od doświadczenia Tadeusza Różewicza, Eugeniusz Tkaczyszyna-Dyckiego, czy innych poetów. Dał świadectwo nie tylko rozpaczy, ale i szaleństwu, cynizmowi, okazywanemu nie matce, a śmierci. W wierszu „List do matki” pisze: „z twoich pieniędzy urządziłem sobie kolorową żałobę pełną confetti, muzyki w tle,
kazałaś
na koniec kazałaś zjeść twoje mango, pestkę położyłem na szafce przy szpitalnym łóżku
i odzyskałem z tobą wspólny język”. Dwa życia spotkały się ze sobą: młodość matki i syna. Śmierć i życie znalazły się ze sobą w idealnej równowadze. I życie wygrało, za sprawą trzeciej osoby, której matka ustąpiła miejsca. Majer przypomina, że ten spór, między życiem i śmiercią trwa – i nigdy się nie zakończy, ale nie wolno go marginalizować. Mierząc się ze śmiercią popadamy w rozpacz, która znajduje swoje przesilenie. I na tym polega zwycięstwo życia nad śmiercią – że śmierć jest arbitralna i nie ma nic do przekazania. Depozyt jaki dostajemy, dostajemy od człowieka jeszcze żyjącego, którego śmierć za chwilę nam go zabiera. Czytałem te wiersze sam doświadczając traumy po śmierci matki – zaskoczony nimi – dlatego nie miałem na początku odwagi pisać o nich, zagłębiać się w nie. Raczej chciałem odsunąć śmierć, by dać szansę innemu życiu, jakie pojawiło się, jakie mnie wspierało w rozpaczy – pchało ku życiu, innej osobie która wypełniła miejsce matki, stworzyła sobie własne przyczółki. Jeśli śmierć jest samotna, to życie nie znosi samotności. Dlatego w jednym ze swoich wierszy pisałem: „Bo moje szukanie jest pieśnią, płaczem, jest życiem. Po śmierci Matki nie płakałem tak, jak teraz płaczę, bo zostawiła mnie z Tobą”. Potrzeba było czasu, żeby oswoić się z tamtą śmiercią, by o tych wierszach ponownie napisać.
Sławomir Matusz; fragment książki "Licznik Geigera - 20 najważniejszych współczesnych wierszy polskich". Zrealizowano przy pomocy środków budżetowych Samorządu Województwa Śląskiego. |