Homo textualis i metafizyka |
W wierszu „Hamburg. Druga odsłona” autor „Symultany” pisze: Należę do pokolenia wolnego od krzywdy // o nieskalanym // lekkim sumieniu. Nie wiem, czy dobrze pojmuję intencje poety, ale próbuję przynajmniej zrozumieć stan wolności, o jakim pisze, zrozumieć to jego kalejdoskopowe trwanie na ziemi ojców, ale i na ziemi dawnych wrogów, trwanie nieobciążone pierworodnym grzechem patriotyzmu (nie musiał wybaczać ani prosić o wybaczenie). A grzech ten, co ważne, minionym pokoleniom nakazywał, jeżeli nie śmierć, to na pewno bliznami znaczoną aktywność na powstańczej barykadzie lub chociaż udokumentowany przez tajną policję udział w zgiełku antykomunistycznych, ulicznych zamieszek i rewolt PRL-u. Na szczęście brak tego obciążenia, z czego poeta zdaje sobie w pełni sprawę, nie czyni go wolnym od szacunku dla piękna, mądrości, uczuć, wartości i refleksji, jakie przystoją mężczyźnie z krwi i kości, który – gdy trzeba – osiedli się wewnątrz Utopii, aby sprawdzić, czy mogą żyć obok siebie, i żyć w zgodzie jagnię i lew, jeźdźcy i błazen, żywi i zmarli. No i nie zapominajmy, że autor tak pojmowanej wolności – jak sam twierdzi – nadal szuka iglic, cokolwiek ma to znaczyć i dokądkolwiek te słowa prowadzą czytelnika. A co to znaczy i dokąd prowadzi? Niech każdy sam spróbuje przedzierać się przez gąszcz, mgłę i wzburzone kaskady. Bo przecież ani tu, ani teraz nie będziemy podpierać się ulubionym pytaniem nauczycielek języka polskiego: Co poeta miał na myśli?
1
Coś było na początku, ale nie pamiętam… Czytając „Symultanę”, ciągle mam przed oczami błyskotliwy esej D. Dziurzyńskiego wygłoszony przez niego w Warszawie, na spotkaniu poetyckim promującym książkę Karola Samsela. Nie jestem skłonny schlebiać młodszym kolegom po piórze (bo i po co, wszak pochlebstwa obnażają bezradność ich autora), ale nie potrafię też uwolnić się od szczerej satysfakcji, jakiej zaznałem w Gnieźnie podczas kilkunastu minut rozmowy z Darkiem. Słuchając go wówczas i patrząc, jak mówi pełnymi zdaniami o sprawach dla literaturoznawcy ważnych, pomyślałem – tak mogłem dawno temu wyglądać i ja, gdyby było mi dane. Ale ponieważ inne sprawy zaprzątały mi wówczas głowę, sprawy twarde, dalekie od biblioteki i warsztatu polonisty, nigdy więc nie zostałem intelektualistą wysokiej próby. Takich samych, pozytywnych rzecz jasna, wrażeń dostarczały mi dawno temu zajęcia z literatury współczesnej prowadzone na poznańskiej polonistyce przez Annę Legeżyńską, obecnie już profesor Annę Legeżyńską. Pamiętam nasze rozmowy o literaturze współczesnej jako takiej i poszczególnych utworach, pamiętam ćwiczeniowe dyskursy chodzące w poprzek zaokiennej rzeczywistości (a była to rzeczywistość stanu wojennego), pamiętam swoje ówczesne lektury i pamiętam moje ostatnie spotkanie z panią doktor, na egzaminie ustnym kończącym przedmiot. Pamiętam więc, że nie byłem do niego perfekcyjnie przygotowany (brakowało czasu), ale kochałem swoją egzaminatorkę całym sercem za piękno prawdy, za łagodną mądrość oraz za bezkompromisowe, ale i wyważone oceny. Wszystko to było mi drogowskazem na przyszłość, dawało nadzieję na literackie i życiowe olśnienia, przy okazji jednak czyniło mnie wolnym od ciasnej mentalnej ortodoksji, od podsuwanego tu i ówdzie zaciekłego fundamentalizmu lub sekciarstwa nawiedzonych ciotek rewolucji. A dlaczego o tym wszystkim opowiadam? Dlaczego wracam pamięcią do profesor Anny Legeżyńskiej? Ponieważ w książce Dziurzyńskiego, o której chcę słów kilka napisać, na samym niemal początku owej książki, znalazłem dedykowany jej wiersz. Owa dedykacja zadziałała natychmiast i z siłą tsunami. Wróciły wspomnienia, pomyślałem nawet – ciekawe, za co Darek kocha swoją panią profesor? I co ma wspólnego Cézanne z tą dedykacją? Jak wreszcie rozumieć w tym kontekście słowa kończące dedykowany profesor Legeżyńskiej wiersz: Żadne spojrzenie nie jest odkryciem // a w naszym oku luneta mistrza. Może kiedyś uścisnę dłoń pani profesor i podziękuję jej za wszystko, także za młodych zdolnych polonistów, z którymi rozmowa to czysta przyjemność.
2
Coś nastąpi na końcu, ale nie wiem co… Moim skromnym zdaniem – zdaniem czytelnika poszukującego i jednocześnie profana, który na korytarze uniwersyteckie i do świata literatury wdarł się bocznymi drzwiami, od strony suteren i strychów, a przy okazji o dziesięć lat za późno – tak zwany świat przedstawiony wierszy Dziurzyńskiego tylko pozornie nie zagraża dookolnej ciszy, nie zmusza do wysiłku i jest czystą emanacją stylu. Wszystko wygląda tam inaczej, a więc wiersze te zagrażają, zmuszają i łamią. Skutecznie zagrażają przekonaniu, że poeta akademicki to taka stereotypowa, chuda kupa nieszczęścia, która całą wiedzę o świecie czerpie z przeczytanych książek. Bezdyskusyjnie zmuszają do wysiłku, nawet jeżeli na powierzchni słów, struktur i obrazów rozkodowywanie znaków wydaje się łatwe, gładkie i oczywiste. Łamią wreszcie pewien schemat, który ja na swój prywatny użytek nazywam „hochsztaplerskim cwaniactwem stylistów”. Otóż wiersze Dziurzyńskiego nie powstały, jak sądzę, po to, aby do bólu emanować oczytaniem autora i epatować jego sprawnością warsztatową. Te wiersze poddają się kulturowej stylistyce z krainy łagodności o tyle tylko, o ile czerpią ze świata kultury, z filozofii, z Nienazwanego i Niedostępnego – czyli z obszarów, w których nie da się wymachiwać maczugą siermiężnej metafizyki. A i o żadnej doskonałości cyzelatorów mowy być tu nie może, trudno więc – jak sądzę – przyklejać tej książce etykietkę poetyckiego akademizmu, jaki, niestety, tu i ówdzie czai się w nieznośnie nudnych zbiorach klasyków średniego pokolenia. Z jednej strony autor świadomie stroni od przewidywalności, zgranych turpizmów i nadwiślańskiego o’haryzmu, a z drugiej, także świadomie – nie rzuca Wojaczkiem, Milczewskim-Bruno, Świetlickim, Babińskim czy jakimkolwiek innym poetą z krainy „poetów przeklętych”. Zdarzyła mu się nawet, jak to jest w ostatniej strofie wiersza „Saga”, fraza niebezpiecznie bliska grafomanii – w ciężkich drewnianych saniach // suną po pięcioliniach stylu. Tak się składa, że nie znam (jak przystało na profana z głębokiej prowincji) wcześniejszych zbiorów wierszy Dziurzyńskiego, ale z ust pewnego redaktora napłynęła do mnie informacja, jakoby miała to być najsłabsza książka wzmiankowanego poety. Nie mnie o tym przesądzać, ale gdyby tak miało być, to rodzi się następujące pytanie: skoro ta jest najsłabsza, to jak dobre musiałyby być dwie wcześniejsze książki Darka? Nie mnie o tym przesądzać, ale nie ukrywam, że po lekturze takich tekstów, jak „Genealogia”, „Opowieść opętanego”, „Igrzyska”, „MTV” itd. – dopadają mnie uczucia i słowa niecenzuralne. Dlaczego? Ponieważ nie mam czasu się przy nich nudzić, tak pędzą te wiersze przez kolejne stacje przyjemnie zaskakujących poetyckich niespodzianek. Przy okazji nie za bardzo rozumiem, dlaczego ta książka miałaby być najsłabszą w dotychczasowym dorobku kogoś, kto miał osiem lat, gdy wprowadzono stan wojenny, skoro ten Ktoś w roku 2010 opublikował jeden z najważniejszych wierszy spośród tych, jakie dane mi było ostatnio poznać. Wiersz nazywa się „Po”, zaczyna się od słów: Nikt z nas nie zapyta // czy jesteś przygotowany, a kończy takim oto memento: Naprawdę, mało kto zapyta // o twoje wyobrażenia i twój strach. // Wszystkiego dopiero dowiesz się tutaj.
3
A kiedy poznam to Coś, będzie po czasie… Gdybym cykl „Treny dla Magdy” zaczął czytać od wiersza „Tren III. Rozkład”, to chyba – nie znając poety osobiście – dowiedziałbym się o człowieku wystarczająco wiele, aby móc się z nim zaprzyjaźnić. To, jakże oczywiście banalne, zdanie oznajmujące „Bóg zabrał ją do siebie”, będące cytatem ze świata żywych, i te dwa obrazoburcze pytania zamykające tekst: Skąd wiadomo że akurat Bóg? oraz Po co Bogu zmarli? – będące formą niezgody na tak zwane „boskie wyroki” – pozwalają mi dostrzec w autorze „Symultany” starotestamentowego Hioba, który, mimo klęsk, cierpień i upokorzeń, nie bluźni Bogu, ale jednak, jak współczesny nam Tewje Mleczarz, odważnie spogląda w niebo i woła: Mam uwierzyć w Boga // Jak mam wierzyć w Boga // jeśli nie mogę wierzyć w zmarłych. I – pamiętajmy – w „Trenach dla Magdy” pojawiają się bliscy poety, którzy żyją w jego pamięci, którzy w tej pamięci przechodzą na drugą stronę, a raz po raz albo wracają w postaci minimalistycznych danych na rachunku z zakładu pogrzebowego („Tren IX”), albo telefonują do niego jako zmarli, jak za dawnych lat pytając o rozmaitości („Tren X”). Ten akurat tekst, mający podtytuł „rozmowy”, jakoś szczególnie jest mi bliski, pewnie z racji moich własnych rozmów, jakie prowadzę niekiedy ze zmarłymi, aby zrozumieć żywych. Nie dziwi też w tym zestawie wiersz „Koda” („Tren IX”), precyzyjny jak cięcie brzytwą, w którym, jak się domyślam, wnuk pisze o babce: Kiedy ona umarła // narodziła się poezja. // Człowiek stał się słowem // w słowie zamieszkała groza. A kim w tym cyklu jest tytułowa Magda, ukryta (a może odkryta) w trzech pierwszych trenach? Siostrą? Ukochaną poety? Koleżanką z dzieciństwa? Nie wiem i nie muszę tego wiedzieć. Wystarczy mi, że autor „Symultany” porusza się po świecie zmarłych bez katolickiego, zrodzonego z religijnego kiczu zadęcia. „Treny dla Magdy” nie są więc zbiorem ckliwych wierszyków, nie są udawaniem (ze łzami w oczach), że podmiot liryczny mocuje się z Bogiem i oswojoną już śmiercią. „Treny” nie są nawet zbiorem typowych wierszy lub typowych nie-wierszy, także w sensie zapisu graficznego. Autor „Trenów” nie prowadzi naiwnej gry z kulturowym stereotypem, gry w cierpienie, gry w samotność. W tym, co robi, jest szczery i wiarygodny. I chyba dlatego właśnie Dziurzyński zasługuje na naszą i waszą uwagę, a jego książka zasługuje na uważnego czytelnika.
4
Słowa odpadną, bez gwarancji, że wieczne milczenie to prosty zwyczaj… Bardzo staram się nie popadać w zachwyt nad poezją Dziurzyńskiego. W końcu zachwyt jest taki niemęski, no i nie przystoi pół-eseiście w pewnym wieku. Poza tym nie wiem, czy zachwycając się nie popadłbym w pułapki swego nieuctwa albo zasadzki intelektu wystawiane przez autora na polnych drogach, z myślą o takich jak ja intuicjonistach. Rzecz w tym, że ja nie czytam wierszy jak krytyk (brak mi metajęzyka na właściwym poziomie), nie czytam ich jak teoretyk (musiałbym sobie przypomnieć to i owo z opasłych podręczników), nie czytam ich jak recenzent dyspozycyjny (brzydzi mnie komercyjna uniżoność sługusów). Lubię czytać różne książki zapełnione wierszami (mogą być i poematy), w których o coś autorowi chodzi – poza głodem sławy, szelestem banknotów i upojnym zapachem kobiecego biustu. Czytając czwartą część „Symultany” przeniosłem się nagle w świat anegdot, historii domowych, pogłębionych impresji na temat („Finał”, „Modlitwa”, „Nobile Castello”), poetyckich dedykacji, a także wspomnień z dzieciństwa. Każdy tekst inny, inaczej napisany, niejako z „innej bajki”, ale wszystkie one układają się – właśnie na prawach kalejdoskopu – w rozwibrowaną, pełną życia całość, nawet jeżeli to życie (życie poety oraz ludzi z jego świata) nie jest tematem na bohaterski epos, bo tyle w nim dowcipnej ironii („Spór o inwestyturę”, „Deus, deus, kosmoteus”), rubasznej surowości przemijania („Przejście”) lub młodzieńczych wyobrażeń o akuratności i powadze tego co gustowne („Gusta”). W tym miejscu mogę odpowiedzieć poecie na pytanie: Kto dziś pamięta // (oprócz naszego pokolenia)…? – ja pamiętam, bo jestem dokładnie o 20 lat starszy, a w roku 1973 zdawałem maturę. Nie tylko pamiętam. Sięgam też głębiej w przeszłość, kiedy to obowiązywały przeróżne, ale i prawdziwie męskie, hardrockowe (obok Tadeusza Nalepy i jego bluesowej grupy „Breakout”), jakże dla nas ważne gusta muzyczne. Całość, to znaczy cała ta część czwarta „Symultany” przypomina mi zbiór starych fotografii, które nie pochodzą z jednego albumu, ale z których, przy odrobinie dobrej woli można ułożyć zupełnie interesującą opowieść o świecie. A świat ten przemija na naszych oczach i przy okazji jest opowieścią o tym, co siedzi w duszy właściciela tych zdjęć. Odpowiedź na pytanie, co w niej siedzi i jak świeci, niech będzie rodzajem nagrody dla tych, którzy dotrwają w lekturze do samego końca. A koniec ów to część piąta książki, na którą, podobnie jak w części pierwszej, składają się trzy teksty. W tej części poezja – syrena stylu przyciąga, łudzi, zaprasza do odkrywania tego, co poeta zakrył, nazwania tego, co poeta przemilczał, nadawania kształtów temu, co poeta zmitologizował.
5
Kim jest autor „Symultany”? Dla mnie, profana osiadłego na rafie przesłanek wyższego rzędu, Dziurzyński tu i teraz jest kimś, kto precyzyjnie i świadomie operuje formą, zmienia stylistyki, panuje nad metrum i rytmem swoich tekstów, a przy tym potrafi w te formy wlać treść, nie tylko niebanalną, ale wręcz pełną krwistej egzystencji z jednej strony i metafizyki z drugiej. Gdzieś tam ponadto pięknie pobrzmiewa, może tylko na zasadzie asocjacji, „Kłopot z istnieniem” Henryka Elzenberga. Ja się nie zachwycam, niech Pan Bóg broni, ale nie mogę nie napisać, że czytałem „Symultanę” z narastającą przyjemnością – która brała się z czegoś, co Roland Barthes nazwał „przyjemnością tekstu”. Jest w niej bowiem wiele z tego, co lubię, aby poezja z sobą niosła. I dlatego wracałem do wielu wierszy, aby raz jeszcze odkryć (albo raczej uszczegółowić) własne z nią braterstwo ducha i materii. Jestem czytelnikiem emocjonalno-intelektualnym na miarę swoich nieudolnie skleconych możliwości, więc trudno było mi oderwać się całkowicie od świadomości, że istnieje coś takiego, jak osobisty warsztat Autora, ale właśnie dlatego na końcu, gdy już książka ta stała się dla mnie kolejną ważną lekturą, zadałem sobie pytanie o to, czy czegokolwiek mi w niej brakuje. I co? I doszedłem do wniosku, że jeżeli brakuje i jeżeli czegokolwiek, to jedynie odrobiny szaleństwa.
Dariusz Dziurzyński: „Symultana”, Jirafa Roja, Warszawa 2010. |