Głodne psy szczekają |
tylko wtedy, gdy są uwiązane łańcuchem do budy
Krzysztof Szymoniak Jeżeli książka poetycka zaczyna się od strofy „Wszystko zmyśliłam. // Gigantyczne fallusy zmyśliłam na początku. Później // doszły drobne piersi i jeszcze drobniejsze waginy. // Was zmyśliłam na końcu. Od razu umieliście czytać.”, i jeżeli nie jest ona zbiorem mniej lub bardziej przypadkowych wierszyków-dupereli (co niestety nazbyt często bywa normą wśród amatorów poezjowania) – to ja, czytelnik złakniony udatnej formy i niebanalnej treści, niemal na pewno doczytam taką książkę do końca. To, co dzieje się w tej książce dalej i głębiej, Jerzy Suchanek kwituje jakże trafną diagnozą: Można spodziewać się erotyków, nawet śmiałych erotyków, w których czynności miłosne będą nie tyle pokazane, co nazywane wprost, i tych faktycznie w tomie nie brakuje. Są to jednak częściej „psychoerotyki” – akt miłosny jest najczęściej tylko tłem lub pretekstem do studium sytuacji psychicznej kobiety. Mężczyzna w tej poezji jest bytem zewnętrznym. Nie tyle niepoznawalnym, co z góry określonym, nieznośnie zredukowanym.
Część pierwsza. O czym opowiada podmiot liryczny? Jest nim mężczyzna przywołujący obrazy z nieodległej przeszłości, a owa przeszłość to niemal wyłącznie ciał obcowanie. Ciało kobiety rozpięte na krzyżu egzystencji i on ze swoim malejącym skorupiakiem w dłoni. Biologia, fizjologia miesza w tej opowieści się z fizyką oraz metafizyką zbliżeń i oddalenia – Andromeda zbliża się z prędkością trzystu kilometrów // na sekundę. Ty oddalasz się równie szybko. A potem, gdy czytelnik przyzwyczaja się do specyficznie „męskiego” punktu widzenia, nagle, ku swemu zaskoczeniu, zostaje wyprowadzony z błędu biblijną frazą („duet, czyli taniec z każdą”) i kubistycznym kadrem stop-klatki („akt”). Gdy czytam te dwa przywołane wiersze Beaty Patrycji, przychodzą mi na myśl moje własne, spisane piętnaście lat temu słowa: ciało wymaga wódki, im więcej wódki tym gorzej, im więcej ciała tym prędzej, im więcej gorzej tym lepiej, ciało wymaga wódki, im więcej ciała, im więcej noża, im więcej mydła, tym piękniej w proch się obrócisz. Nie wiem, czy wypada włazić z własnym słowem do cudzej poezji, ale z racji psychologicznego podobieństwa zawartości obu tych „aktów” (jej i mojego), nie zamierzam krzyczeć z tego powodu sorry i mea culpa. PS. W odległej przeszłości, kiedy jeszcze otaczały mnie dziewczęta gotowe rodzić dzieci, bez takich ceregieli właziłem z własnym sprzętem do cudzej pościeli, ale wtedy było to czynnością rytualną, ze wszech miar pożądaną i niewiele miało wspólnego z uprawianiem poezji.
Część druga. Tym razem, w rytmie niespiesznej ballady zaglądamy do studni obrazów i wspomnień. Podmiot mówiący, kobieta, zabiera czytelnika na wyprawę do miejsc i w pobliże sytuacji, gdzie nie ma nikogo poza dwojgiem kochanków, poza mężem i żoną, poza przypadkową być może globtroterką domykaną podczas hiszpańskich wakacji przez równie przypadkowego właściciela odpowiednio zarysowanego podbródka. A wszystko to dzieje się na wiele sposobów, dzieje się wszędzie, także na tylnym siedzeniu starego mercedesa. Czyste piękno w jasnej przestrzeni. Nie ma w tym emocjonalnego rozdarcia ani dramatu fizyczności – uwiedzenia i chamskiego odepchnięcia w gnój materii. Jest spełnienie – do granicy tętna, po pierwszą łzę, po ostatnią kroplę nasienia. A potem ona mówi: Wymykam się, choć usiłujesz mnie pokryć. // Nie mówię, że boli głowa. Mam zdolność bycia // w środku i obok. Jesteś jedynym stałym punktem, // nawet gdy do pracy zabierasz moje majtki. Wyobrażam sobie w tym momencie, jak głodny musi być pies, aby zacząć szczekać i wyć z krowim łańcuchem na szyi. Czytelnik, zwłaszcza taki jak ja, starzejący się i już bez nadziei na miłosne spełniania, po lekturze części drugiej musi poczuć głód i ciasnotę budy, w której przyszło mu zamieszkać, gdy nastał „wiek męski, wiek klęski”.
Część trzecia. Zaczyna się ostro. Jacyś „oni”, którym większość rzeczy się nie zdarza (”wrażenia z Fraktala”), bo wiedzą o nich tylko z listów od umarłej matki lub z głosu szczekających psów, Całują // dziewczyny z burdeli udając, że są pierwsi. Poeci z małego // miasteczka. Pójdą do dziury. A potem robi się jeszcze goręcej i jeszcze więcej w tym psyche, choć podmioty mówiące kolejnych utworów (zazwyczaj kobiety, ale i byty bezosobowe) kreują jakiś dramat wyłącznie na poziomie żywej materii. Nie dajmy się zwieść – Autorka wie co robi, gdy eliminuje ze świata swoich wierszy emocjonalne rozmamłanie i liryczny ślinotok. Dla dobra sprawy jest brutalna, wulgarna na granicy dobrego smaku, ale nie robi tego przecież dla poklasku pryszczatych onanistów. Ona mówi: tak to właśnie wygląda z tym życiem i z tą miłością i nic tego faktu nie zmieni, nic go nie unieważni, czy wam się to podoba, czy nie. W efekcie, przepuszczeni przez filtr erotyzmu i cielesności, zaczynamy rozglądać się za kawałkiem duszy, za odrobiną czegoś, co jaśnieje światłem wiecznej idei. One, są w tej książce, ta dusza i ta idea, trzeba je tylko odszukać, odnaleźć, rozkodować i właściwie zinterpretować, nawet jeżeli przeszkadza nam w tym prosta konstatacja, że gołębie srają wszędzie.
Całość, ta niezwykła (inteligentnie obrazoburcza, jak na polskie warunki) poetycka całość, kończy się przestrogą, adresowaną do mężczyzn, którym się zdaje, że są panami świata, także świata zmysłów: Może zaczniecie się odchudzać lub // kupicie markową wodę po goleniu. Na pewne umyjecie // swoje narządy, a gdy tylko z oczu zniknie opuchlizna, // zaczniecie na nowo zmyślać. I jak zwykle znajdzie się ktoś, // przez kogo będziecie zmyśleni. Po lekturze tej książki – która jest moim zdaniem opowieścią o złudzie nasycenia – chciałbym raz jeszcze wybrać się z kobietą w podróż do tajemnic jej ciała i duszy. Tym razem już mądrzejszy o to coś, bez czego wcześniej (10, 20, 30 lat temu) nie potrafiłem pojąć spraw prostych i zrozumieć oczywistych w swej genialności technik domykania. Nie ma jednak powrotu do przeszłości. Dlatego pozostaje mi coś w rodzaju głodu oraz nadzieja, że wysiłek Beaty Patrycji – w zakresie uświadamiania, przypominania, rozjaśniania – nie pójdzie na marne. Ta książka – z mojego punktu widzenia – jest namacalnym dowodem literackiej dojrzałości Autorki. Oczywiście nie należy tego mieszać z tak zwaną dojrzałością życiową, bo ta niemal zawsze przychodzi za późno.
Beata Patrycja Klary: Szczekanie głodnych psów, WiMBP w Gorzowie Wielkopolskim, Gorzów Wielkopolski 2010. |