Jakub Sajkowski
Wyjście w ciemno Roberta Rutkowskiego to wyzwanie dla czytelnika i idealna książka dla recenzenta. Czytelnik niczego nie może być pewnym, będzie brodził trochę po omacku, a mimo to, gdy zechce przyjąć rolę recenzenta, cisnąć mu się będą na usta, jeśli nie odpowiedzi, to chociażby szereg pytań.
Zacznę od ogółu, czyli „o czym”. W zasadzie trudno jednoznacznie stwierdzić (jak już wspomniałem, można nadziać się na wiele pułapek), ale wydaje mi się że to książka o „wątpieniu”. Wiele w Wyjściu w ciemno odniesień do religii, które każą spojrzeć na świat z Wyjścia w ciemno z dwóch stron. Zacznijmy od tego, że świat ten wydaje mi się światem bez boga. Frazę świat bez boga można rozumieć dwojako: po pierwsze jako zły, płytki, pusty. Coś w tym jest, pytanie czym/kim jest bóg. Kiedy Robert Rutkowski pisze w trójcy jedyny/lecz w zestawie/taniej aby nie poplamił niedzielnego ubrania, zwraca uwagę na płytkość i łatwość wycierania sobie „gęby” słowem bóg, ale z drugiej strony w żadnym momencie nie podaje alternatywy, innego boga, który by mógł nad tą pustką i płycizną zapanować. Zatem w tej książce podmiot liryczny stara się „radzić sobie samemu” – nieco w ciemno, po omacku, nieporadnie - i do takiego rozumienia tytułu jestem bliższy; czyli w ciemno = po omacku, niepewnie, zahaczając też o mrok, czasem ze strachem – ale niekoniecznie dając temu „mrokowi” sobą zawładnąć. Nawet jeśli po omacku, pojawia się po drodze ciepło, miłość, ciekawość – i język, który daje tyleż niedoskonałą, co bezcenną możliwość poznania.
Właśnie, język. Robert Rutkowski podchodzi do języka w sposób – jak mi się wydaje – bardzo ambitny. Ba, wręcz mogłoby się wydawać, stara się pogodzić rzeczy skrajne. Po pierwsze, podchodzi do języka z pokorą, uwagą, oszczędnością, a jednocześnie nierzadko stara się mówić wprost, odważnie. To zresztą kolejna ciekawa sprawa, bo wydawałoby się, że oszczędność słowa implikuje bardziej „ukrywanie” sensów, gdy tym czasem zdarza się, że podane są one na tacy. Oczywiście pozornie, z czym czytelnik z pewnością nieraz będzie miał zagwozdkę, i nieraz się na tym „przejedzie”. Tak jak w wierszu „teraz”, którego puenta niepowtarzalna/jak każda wydała mi się z początku nieco gorszą wersją zasłużyłaś na lepsze. Jak wszyscy Miłobędzkiej, tymczasem ponowne czytanie wydobyło z banalnej wydawałoby się frazy coś znacznie ciekawszego – właśnie wspomniane zacieranie się, a także współistnienie sprzeczności – pytanie, czy brodząc po omacku, idąc w ciemno widzimy za mało, czy za dużo. Takich paradoksów jest więcej. Żeby jednak podjąć się rzeczy paradoksalnych, właśnie najprostsze słowa są idealnym środkiem – nie popisują się, nie zapętlają rzeczy dodatkowo, a jednocześnie same zyskują innego, ciekawszego wymiaru.
Uważne, ascetyczne traktowanie języka przy jednoczesnej prostocie skutkuje niejednokrotnie świetnymi frazami. Takimi jak króciutki wiersz pt „Wielkanoc”, który brzmi (w całości) raduj się/kto/może. Tutaj zresztą wchodzą kolejne sprzeczności - między powagą a żartem poetyckim, czy też zabawą słowną, która doskonale radzi sobie z treściami ciężkiego kalibru. Choć nie zawsze doskonale. Wątpliwości czy udało się pogodzić „sprzeczności” odnoszą się do wiersza „przypis”. W tym oto tekście Rutkowski pisze niech cię nie zwiedzie mój nieświeży oddech – by zakończyć patetyczny przypis do nicości. Ja mam wrażenie zbyt dużego rozdźwięku stylistycznego. Problem z patosem mam również w wierszu „łowienie spod lodu” który co prawda zawiera świetną zwrotkę
nie wierzę tym
którzy chodząc po kruchej tafli lodu
mówią
że chodzą po wodzie
wcześniej jednak następuje fragment bardziej patetyczny, i bardziej oczywisty
nie wierzę
upozowanym rimbaudom
z ostrym makijażem
nieprzespanych nocy
Pomijam fakt, że fraza ta jest po prostu niezbyt ładna językowo. Największe jednak wątpliwości wprowadza wiersz „piosenka dla mirandy”, która w moim odczuciu po prostu nie pasuje do całości tomu, a jednocześnie zawiera sporo fraz – moim zdaniem – kiepskich: garb naszych nocy, domknięty nawias nóg, etc. Jednak – jak już wspomniałem – zadanie sobie Robert Rutkowski postawił ambitne, a w przeważającej części radzi sobie z nim naprawdę dobrze, nad mniej udanymi żartami językowymi przeważają te celne, a nad słabszymi fragmentami te rozkładające na łopatki. „białe rękawiczki”, „D.O.M”, „teraz”, „pan cogito i życie po śmierci” (świetna dyskusja z – wydawałoby się – dość wyeksploatowanym tekstem), „Wielkanoc”, „rano”, „suma” – sporo jest tekstów, które dają dużą przyjemność czytania.
Swoją drogą, w najkrótszych tekstach skojarzenie z przywołaną tutaj Miłobędzką – co prawda luźne, dotyczące ogólnie traktowania języka – trochę się nasuwa, nawet jeśli autor będzie się przed nim wzbraniał; z jednej strony trudno byłoby mu się dziwić, bo Miłobędzka to nazwisko dużego kalibru, z drugiej – im bardziej ambitnie się mierzy, tym ciekawiej. Wyjście w ciemno pokazuje to doskonale.
Robert Rutkowski, Wyjście w ciemno, Stowarzyszenie im K. K. Baczyńskiego, Łódź 2009 |