Paweł Podlipniak - prezentacja |
Uskok
czasem wszystko, co piszę, Robert Lowell Epilog
miasto jest zbyt twarde, by w nim dobrze upaść z ostatniego piętra, a lepiej w jęczmieniu, między ostre kłosy i nadziać się mocno, patrząc jak wypływam, ominąwszy światło, które mnie ostruga – do samiutkich kości.
kamień jest zbyt lekki, by się dobrze zaszyć w kieszeniach prochowca, po drodze do rzeki, a gdy woda skłamie, będzie inne słowo, wyłowione prędko spośród obiecanek mamrotanych sprawnie przez speców od ducha.
sosna jest zbyt wonna, by się na niej wieszać, niby stare łachy, za pasek czy żebro, w ciasnej klamrze z drutu, zgęstniałym powietrzu, naprawiając błędy lekkomyślnych ojców i matek spragnionych klekotu grzechotek.
życie jest zbyt sypkie, by je dobrze ubić jak tłuczkiem w moździerzu, a lepiej na klęczkach albo samoklęskach walić w pierś kułakiem, za grzechy-prześmiechy, bo i tak rozwieje mnie wiatr lada jaki szepcząc cyt, popiołku.
Get laid or die trying [Jacek Podsiadło pisze wiersz o wolności dla Teresy Orlovsky]
pewnego pięknego dnia wypierdolą nas z pracy […] i znowu staniemy się wolni Jacek Podsiadło Mimo że mamy wstać rano do pracy zamiast spać wspominamy niezwykłe zdarzenia
pewnego pięknego dnia wypierdolą nas i wtedy wspomnienia o marzeniach stracą wszelkie sensy (konieczna liczba mnoga która bierze mocno w nawias bez żadnych sprośności z niemieckim dubbingiem) a wolność będzie wolna jak najbardziej w stylu chujcka norrisa lub innego finna bo przecież jest tylko jedna strona łóżka i ma szybki numer albo profesjonalny adres w sieci z intymną kamerką chociaż nagie ciało jest mało intymne dlatego zdechniemy sami w sobie z żalu że tamte marzenia o kobietach o przepięknych z nutką nieśmiałości i mięty wyczuwalnej z gumy jedynie do żucia gdzieś się zagubiły w zakamarkach kieszeni lub mieszkań na kredyt za szwajcarskie srebrniki a wtedy nadejdzie jezus z trąbą matką teresą orlovsky czy innym aniołem będą się dziać rzeczy śmieszne aż strach i śmiech nam umrze na wargach chociaż warg też szkoda i znów staniemy się wolni bo po co nam szybko kiedy meta jest bliższa niż koszula tamtym ciałom na szkolnym boisku
Parmenidie [godzina w]
Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; 1 Kor 12
na imię mam paweł. nie mam w sobie wiary, nie mam w sobie niczego, co by mogło przetrwać ciut dłużej od piosenki w komercyjnym radiu – najwyżej trzy minuty w oparach depresji i rosyjskiego niżu, kiedy odcień bieli przypomina szpitalne, sprane prześcieradło, na którym już niejeden przejechał się w niebo albo w zwyczajny niebyt oklepany w wierszach przez stada grafomanów, wieszczy i wyznawców.
na imię mam paweł – to kurwa nie imię, zbyt malutkie u podstaw, by mogło udźwignąć wiarę w istnienie zbawień, pierworodnych grzechów. budzę się obok niego codziennie ze wstydem, że mogłem w jednym łóżku (choć po sakramencie, po wodzie i po słowie) zalec bez miłości, nadziei, cicho brzęcząc, bo na głośny skowyt trzeba przecież zasłużyć, a ja tylko mówię niewyraźnie, nieśmiało i czuję jak dziecko.
na imię mam imię. to i tak zbyt wiele.
Lucifuge
jej oko niebieskie Paul Celan Fuga śmierci
Owoc twego żywota wydłubuje oczy szpakom schwytanym w siatkę rozpostartą w sadzie, pomiędzy pniami drzewek, a potem ogląda taniec pełen podziwu dla śmierci bez szmeru zaciekawionych kamer, komentarzy z offu pustych jak oczy lalek na straganie w odpust na chwałę świętych pańskich: Damiana i Kosmy.
Taka mała dyskrecja zanurzona w cieniu ociężałych jabłonek, moreli, czereśni, co nie przyciąga sobą uwagi i rośnie z całopaleniem mrówek, gdy słońce w soczewce powiększa hekatombę przynajmniej stukrotnie, zostawiając na cegłach popielate smugi, podobne do kosmyków smutnej Sulamitki.
Jest droga pod prysznice zanurzona w chłodzie cichych wiśniowych sadów, kiedy nikt nie patrzy lub nie chce słuchać krzyków oślepionych ptaków, a tuż przy drogowskazie z napisem gehenna tkwi strażnik-niedorostek, któremu na czapce świeci się emotikon i krzyż z ludzkich kości, niżej zaś błyskawice na patkach kołnierza.
Elegia dla porażonych
Surely some revelation is at hand W.B. Yeats The Second Coming
Niebo nie ma przyszłości, bo się samo nie ma, i startuje z przeczenia – tak, jak nieobecność. Na końcu „o” maleje, otwarte zdziwieniem, że można liczyć mrzonki, pewne niby profit, procent od urodzaju ducha nad jeziorem, kiedy przywódca stada mądrze dzieli ryby.
Nie ma przyszłości przyszłość, bo się sama nie wie i choć w środku idzie ku nowym Betlejem, to nie jest objawieniem, bo to, co przypełza razem z nią pod próg „dzisiaj”, ma smak odgrzewanych kotletów z trzeciorzędnej jadłodajni w mieście, o którego upadku krzyczą głodne mapy.
Nie ma drugiego przyjścia, skoro nie ma świadków pierwszej wizyty gościa w naszej okolicy. Na damasceńskiej drodze wiatr rozwiewa chmury i widać błyski światła, lecz tylko nieliczni odbiorą komunikat szeleszczący w mroku, a potem się nawrócą na piaszczystą mantrę: o saraj, sarin, szaweł, napełniając płuca.
W górze kołować będzie ogłuszony sokół.
List od Orlandy
Tak więc siedział Orlando i czytał – człowiek nagi Virginia Woolf Orlando
Jestem taka przejrzysta w nieśmiałej nagości, że biel mnie nie dotyka i umykam oczom, z każdym kolejnym słowem, które po papierze mknie niby zebra gnana przez zgłodniałe koty, bowiem dagerotypia to rodzaj choroby dotykającej tylko wierzchniej strony ciała, a wtedy wiara waży więcej od rzeczywistości.
Czy możesz mi powiedzieć jaki/jaka jestem, jeśli znasz kilka kadrów z mojej opowieści, a oko okłamuje mózg i najbezczelniej nie chce stanąć naprzeciw własnej ułomności, nim je pochwyci ciemność w zmatowiałe sieci, przenicowane strachem przed ostatnią nocą, co nas całkiem obnaży, czyniąc bezbronnymi.
Nie wierzę w zmartwychwstania, bo wolę dotykać, wolę być dotykana przez dotykanego, a kiedy dookoła krążą sami ślepcy, to mrok nie potrzebuje niczego innego niż ciepła mego ciała, by wydobyć prawdę o mojej niewinności, gdy tak naga leżę wydając się na pastwę zgłodniałym domysłom.
Musimy być w tych czasach tak bardzo ostrożni, gdyż usta zbyt skwapliwie okłamują uszy, a oczy zastępują rozum niedowiarkom w chwilach kiedy prawdziwe jest tylko złudzenie, że jestem obok ciebie i że mam znaczenie większe od szczypty soli, a gdy braknie przyczyn, skoro mam na coś umrzeć – wybieram przejrzystość.
List do Orlando
A to, czego nie wiesz, to jedyne, co wiesz T.S.Eliot East Coker
Mówisz, że wiara nie wymaga oka i mógłbyś widzieć nawet jako ślepiec lub przedstawiciel innej grupy płciowej, nie goniąc wcale za boskim absurdem, ani pozłotą świątynnych obrazów, lecz przecież w domu twym króluje lustro i czas nadyma w bufiastych rękawach.
Może to oko nie wymaga wiary, a przecież księga każe je wyłupić, gdy tylko spojrzy w niewłaściwą stronę i międzywersiu znajdzie nowe światło, znacznie jaśniejsze od iluminacji, którą nam zsyła przez usta kapłanów byt bezimienny o wielu obliczach.
Może więc oko nie wymaga oka i nic nie widzi, a całe złudzenie polega na tym, że nas wcale nie ma, a każdy ślepiec jest błogosławionym twórcą iluzji – wiary w samą wiarę, bo przecież ona też nie potrzebuje niczego więcej, nawet samej siebie.
I mnie też nie ma, chociaż czasem piszę zamiast palcami tylko Atlantykiem, lwem i powodzią, zamykając bestię na okamgnienie do niewiarygodnej klatki za mostkiem i przy każdym skurczu czuję obawę, że się nagle wyrwie, roznosząc światło niby czarną ospę.
Paweł Podlipniak (ur. 1968) poeta, dziennikarz, bizantynista. Autor tomików "Aubade Triste" (MBP Radom 2010), "Karmageddon" (Salon Literacki 2012). Laureat ponad 60 konkursów poetyckich. |