Agnieszka Tomczyszyn-Harasymowicz prezentacja |
List siostry Bettiny z Zakonu Wspomożenia do prałata Giacomo F.
Ojcze, w ogródku nie baczę już na wszelakie jarzyny, leżące niejako na łonie, wyschnięte z braku wilgoci. Wieczorem podnoszą się nieco, albowiem mają przykazanie od Pana ciągnąć soki z ziemi, która rodzi je ofiarnie. Wtenczas boję się je podlewać.
Pewnie za późno już, Ojcze, na uratowanie mej duszy ze szponów czarta. Gdym wieczerzę niosła wczoraj zimnym korytarzem, oblały mię poty i wzmógł się apetyt. Uszczknęłam tedy z tacy i dwie kromki skryłam pod habitem.
Od tygodnia obmywam się jak ślepiec, choć zamknięte oczy jeszcze bardziej wzniecają bezbożne rozmyślania.
Bóg mi świadkiem, że wystrzegałam się myśli nieprzystojnych i niewczesnych, że wiązałam dłonie różańcem, a usta modlitwą. Ale stało się. Przez okienko w celi spostrzegłam jakiś odmienny księżyc i inne zalęgły się w mojej głowie myśli o stworzeniu.
Wszędzie są przedmioty, którymi można sobie odjąć język, dłoń lub palce. Ale jak odjąć sobie całe ciało albo myśli? Samozatracenie jest grzechem ciężkim, Ojcze, więc otworzę celę, przyjmę w pokorze Twoje nauki.
Drugi list pielęgniarki Hanny T. do podróżnika Edwarda S.
Drogi Edwardzie, cóż mam rzec, gdy znów wracasz wysuszony na wiór. Przegapiłam twój wyjazd, przemilczę powrót. Niegdyś podróżowaliśmy razem, wszystko robiliśmy razem.
Pamiętasz, jak w Chanii wzburzyło nas morze? Było za głośno na wyznania. W porcie rozpoczął się przypływ, bałwany zza barierek pożerały lądowy plankton. Wiatr rozprawiał się ze spódnicami szytymi z koła. Było za upalnie na żarliwą namiętność, ale miałam wrażenie, że unoszę się niczym kobieta z Klimta.
Posmak soli i zapach ryb rozdrobniły mi ciebie w kamienistą plażę. I szliśmy wysokim murem jak w Chinach między zatoką a tętnem miasta. Bałeś się, bym nie spadła, oderwana od twoich ust pośpieszną falą. W pomarańczowej ziemi goiła się czułość, a na wąskich uliczkach wybarwiała się grzeczność opalonych sklepikarzy.
Od środy sprzątam mieszkanie, wynoszę greckie sukienki, wyszywane paseczki, koronkowe halki. Pakuję kapelusze, kokardy, dzianiny lekkie i prześwitujące. Zacznę ukrywać moje ciało, szczególnie guzełkowaty pępek – to wgłębienie, które nie pasuje do opisu z atlasu anatomicznego.
Kiedy nie było cię, Edwardzie, szalała śnieżyca, białe smugi wymościły gniazda dla powracających ptaków. Wszystkie odleciały za tobą, jednak żaden nie wrócił. Cóż mam rzec, pod białym kitlem zbiera się na zadymkę, ale ciebie interesują tylko białe łabędzie na dzikich jeziorach.
Liścik asystentki do profesora seksuologii, Waldemara Rufina
Ktoś powinien być przy tobie, mój drogi Waldemarze; w kawiarniach plotkują o końcu twojej kariery. Nie bywam już w towarzystwie zbyt często, nie kocham się z innymi, mimo szczerej chęci. Jesteś namiastką pragnienia, z którą borykam się od wczesnej młodości.
Sądziłeś, że kobiety inteligentne traktują erotyzm jak odruch bezwarunkowy. Pisałeś mi tyle razy, bym uspokoiła się terapią Freuda. Bzdura! Kiedy dopada mnie nostalgia, nie pocieszy mnie nic prócz twojej sofy.
Wiele razy taiłam przed tobą nocne masturbacje, gdy zamykałeś przede mną drzwi gabinetu. Tyle razy namaszczałam się twoją wodą po goleniu jak idiotka, której zbyt wiele się zdaje.
W piątek skończyłam wystukiwać na maszynie ostatni rozdział twojej pracy naukowej o wpływie erotyzmu na rozwój twórczy. Teraz mam jasność: to nie erotyzm rozbudza talent, ale talent wybudza erotyzm, Waldemarze.
rok 1986, czerwiec
Bawimy się na balu, jeszcze nie wiemy, że nie ma szansy na bis. Żyłami płynie prawda wyrwana spod kredowych kołnierzyków gadających głów; w tle kontrasty czarno-białych spojrzeń, a to życie zachodu jest warte! Nikt z nas nie zna walca, potrafimy jedynie kręcić głowami na tak,
a z tego nic nie będzie prócz ludowych podrygów. Siedzimy na oknach w adidasach z Otmętu, kończymy podstawówkę ubrani w identyczne mrzonki; prosisz mnie do tańca, a ja proszę o Republikę: Nie strzelajcie do orkiestry, jeśli oni zginą, przyjdą lepsi.
rok 1986, wrzesień
Traktory warczą na nas w chwili rzucania do celu; grząsko wtapiamy się w pracę społeczną. Wykopki. Schylam się jak wszyscy; skłony centrują pozycję; rock przepuszcza przez nas skrobię ziemniaczaną. Trafiony! Lubimy, gdy nie ma lekcji. Пусть всегда будет солнце; pokuta
kolektywu. Rozcieramy ziemię w dłoniach, brud pod paznokciami ma konkretne przesłanie; przyczepiamy się do ogona naczepy, idziemy po śladach. Nieduże miasteczka otoczone drobnymi wioskami zacieśniają kołchozy na linii życia, wróżki boją się czytać z dłoni.
rok 1989, kwiecień
Kochamy się mimo, w przedziałach bez świateł jedziemy w siebie; ten system nas nie oszczędza, my oszczędzamy w PKO; chcemy mieszkać oddzielnie; twój rozciągnięty sweter zawsze jest ciepły; zauważasz moją zgrabną spódnicę z pieluchy; tetrowy pomarańcz
udaje pomarańcze z Południa. Nie denerwuj się, gdy tak pięknie wyglądam; czeskie tenisówki wybielone pastą do zębów będą świeże do jutra. Wsuwam się pod blezer. Wszędzie są środki zastępcze; jednak nikt nie zastąpi mi ciebie.
seria wycinanki ludowe 1971
Ciach, ciach, krótko i sprężyście wycinamy świat topornymi nożycami. Wzory nie są precyzyjne, ale z pewnością symetryczne. Poczekaj, w równych bokach zobaczysz kubistyczne pola elizejskie. Wszyscy jednakowo męczymy się zdobywaniem
kolorów. Nad kuchenką koguty rawskie za 60 groszy stawiają grzebienie. Chochlą nabieram się, że piękno może być uniwersalne. Ciach, ciach, chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki ani nogi.
fale stojące
Na płytkie życie wystarczy głęboka woda i ślimaki, by ślizgać się po temacie; nie żałuj, powonienie ma także dobre strony, nie można zgubić znajomego zapachu. Czym by się tu przejąć? Może kamieniem w ustach? Może ustami w kamieniu. Dni dygają krótkimi sekwencjami, nad morzem sen w słonym łonie, ale nie będzie perły; nie będzie, bo zostało nam wody po kostki.
Zabawki są martwe od kilku lat, tylko dzieci potrafią je ożywiać; bawimy się więc sobą, do znudzenia; ocieramy skórę. Masz znamię nad pępkiem, oddychaj, na tym polega zjawisko uniesienia. Zabawki są zimne jak twoje spojrzenie, gdy przychodzę niezapowiedziany. Nie da się, moja droga, zmienić kolejności – alfabet poskramia nawet tajemnicze nazwy.
Dobrze, że ryba płynie przed siebie. Dotykają nas stwory bezimiennych mieszkańców, dno porusza zdesperowanych. Wskoczyć można pod różnymi kątami, ale kąt nie przysługuje topielcom. Na mokradłach rozpleniła się samosiejka. Woda obmywa i żłobi wgłębienia w oddechu. Niełatwo jest się utopić, kiedy głowa obiecuje powietrze. Wewnątrz nie ma skrajni, szokuje opływowość wywodów. Nie bój się – w wodzie poruszasz się jak w łonie matki.
Najbardziej traumatycznie umierają soliści. Scena stała się nagle za ciasna dla widowni. Aplauz wywietrzono nad ranem, kiedy na dłoniach pozostał jedynie obrzęk. Tyle płaci się za obrazoburcze pożegnanie. Zaprowadź mnie na scenę, tylko tam jestem całością. Echo za bardzo przyzywa dzikie przestrzenie. Wszystko na nic. Powtarzane brzmienia przeszkadzają. Rolę odklejania od bytu odgrywa się mozolnie, bo tekst jest zmienną okoliczności. Oswajasz więc bełkot przypominający język swahili. |