Łukasz Jarosz |
Ciężcy i słodcy schodzimy z boiska. Tam, gdzie kończy się szpaler karagany. Zachłyśnięci płytkim dniem, wieczorną duchotą trzymamy powietrze w ustach jak kryształ,
opadamy. I w końcu ostre jak kości kurcząt trawy przebijają nasze ciała. Przekłuwają żyły, tętnice śliskie.
Sól kruszy wargi, puchnie obłe słońce. Rośliny są zachłanne; gdyby musiały, przebiłyby twoje ciało, by zaczerpnąć światła. Na razie mają go pod dostatkiem, pokornie pochylają głowy, schodząc wieczorami w noc.
Wtedy słyszysz jak trzaska śmiech, kwiat wybucha w palcach. I czujesz – ból napina się, rozciąga jak guma. Niebo też.
Kuli się lato. Wre jego mętna pieśń. Stawia gładkie, niepewne kroki, rozstawia kretowiska.
Idę przez sięgające do kolan trawy. Ze srebrnym łańcuszkiem na szyi i złotą gwiazdą w gardle. I właśnie tu, za zagonem lucerny,
spotykam znajomego chłopca. Niedawno był tylko naganiaczem zwierząt z młodym, rozczochranym sercem. Teraz mija mnie dumny, wyniosły.
To właśnie jemu pozwolono dziś po raz pierwszy na zmiętej w rulon gazecie przenosić ogień pod zgrabione kupy łęcin. |