Anna Piwkowska - prezentacja |
FROU-FROU
Kup różowe mieczyki, jest przecież młoda, powiedziała dzisiaj rano moja matka. A więc jesteś czy byłaś? Na cmentarzu, w pogodny dzień sierpnia czujemy, że jesteś, że tylko wróciłaś z Wilna kilka dni później niż twoja siostra i twoi mali synkowie: Tunio, Kubuś i Krzyś. Tunio śmieje się jak wtedy gdy zawiązywałaś mu oczy i kazałaś zgadywać zapachy: pomarańczy, cytryny, miętowych cukierków i czekolady. Ma cztery lata i wesoło powtarza: moja mama umarła na śmierć. Umarłaś na śmierć, ale jesteś. Zakładam na twój pogrzeb białą spódnicę. Jest piękny poranek i sięgam po przypadkową książkę, żeby nie myśleć o tym jak lubiłaś poranki: ten moment kiedy zaczynał się dzień i wszystkie niespodzianki, a także drobne, dobrze znane przyjemności, były jeszcze przed tobą. Poranna kawa, zapach prasowanej spódnicy, słońce lub deszcz. Otwieram książkę i trafiam na opis fatalnego wyścigu, kiedy Wroński złamał kark swojej cudownej Frou-Frou. Głupi przypadek, zbyt gwałtowny ruch, przeznaczenie? Czy już wtedy, kiedy Frou- Frou brała kolejne przeszkody, siedząca na widowni Anna leżała pod kołami pociągu? Czułość Wrońskiego dla Frou-Frou rosła i rosła. O moja cudna, szeptał, moja śliczna, a koń bez wysiłku mknął dalej. Do jakiego momentu może bezkarnie rosnąć nasza radość? W końcu Nemezis przycina nitkę powodzeniu i dlatego lepiej ukrywać swoje szczęście. Czy otrzymujemy znaki tylko nie umiemy ich czytać? Jak dawno i w jaką nieskończoność odeszli od nas bogowie, skoro twój krzyk pierwszej nocy na Litwie nie zawrócił was z drogi? I nagle czuję, że cała zgroza świata jest tym samym: Frou-Frou skacze, Anna biegnie, Twój rower się przewraca.
6 sierpnia 2007
WSZYSCY UMARLI, RESZTA WYJECHAŁA
Wszyscy umarli, reszta wyjechała. Zostają liściaste słowa o smaku wodorostów, szczoteczki do zębów, szczotki do włosów, szczotki do butów. Lśnią skórzane pantofle o gładkich pyszczkach tańcząc swoje jaszczurcze vengo i fandango. Stos rzeczy i ciemne ciała eksplodujące jak czarne gwiazdy odbite od powierzchni księżyca. Ten strach to strach codzienny. Zostają ubłocone trzewiki, porzucone gogle, jeszcze trochę mokre swetry. Wszyscy umarli, reszta wyjechała. Nie przysyłają pocztówek z widokami katedr, zimnych pustyń, kraterów i oceanów. Milczą tak jak milczą ich mokre ubrania, monety i klucze, które wysypywały się z brzękiem z męskich spodni rzucanych w pośpiechu na podłogę, a zaczepiona o gwóźdź nitka z czerwonej spódnicy znaczy trakt, ale nie wskazuje drogi. To tylko krew, szeptałam. Krew pocałunków, krew na końcu igły. Wizyty u lekarzy zawsze kończyły się dobrze. Bo jeszcze żyli, mieli nowe recepty jak przepustki do życia zapisane nieczytelnym pismem. Oni jeszcze żyją, mówiłeś, chyba wszystko będzie dobrze. Mają czas skoro kupują herbatę i bilety. Gdyby umierali nie wybieraliby się przecież w podróż, tylko leżeli sparaliżowani strachem, z oczami utkwionymi w przestrzeń, szepcząc niewyraźnie: Boże mój, czemuś mnie opuścił?
Warszawa, czerwiec 2004
…Ale nie dziś to jutro lub za lat dziesięć zakopią ją i nic nie zostanie ani z niej, ani z tej elegantki w czerwonej spódnicy.(…) A co najważniejsze, zakopią nie tylko ich, zakopią także i mnie, i nic z nas nie pozostanie.
Lew Tołstoj „Anna Karenina”
ZAKOPIĄ NAS ZAKOPIĄ W PROCH ROZSYPIĄ
Zakopią nas, zakopią , w proch rozsypią, i ciebie małą, z niebieską skakanką, i chłopca, który lubi spoglądać na portret innego chłopca w przestronnej galerii, gdy światło sierpnia zmiękcza i rozmywa kontury, plamy i podkreśla cienie. I czego chcemy, czego wszyscy chcemy gdy się śmiejemy, szepczemy na głosy wysokie, niskie, z lekką chrypką jakby tłumiące radość na wszelki wypadek i odmierzamy dzień za dniem a noce w ramionach lub samotnie, pędzą słone sotnie łez, cała mokra, konna kawalkada. A dzieci jak zwierzęta krzyczą nieśmiertelnie, zdzierają boskie gardła, te jedwabne krtanie by już za chwilę wiedzieć to na pewno, to jedno, że zakopią i dzieci ich dzieci. I krucha nasza wiara albo nie ma wiary i słaba nasza miłość, nie, nie ma miłości, jest strach i groza w ciszy cudnego południa jak wtedy, gdy schronieni w grotach Altamiry, uparcie malowali na skalnych wykuszach rude bizony niebieskie od światła, w pędzie przez stepy, śmiertelnie ranione, bo już przeczuli, że ich też zakopią, kości i skórę i żeby choć unieść ze sobą małą glinianą miseczkę, albo głowę kobiety rzeźbioną w kamieniu i figurkę niedźwiedzia, kościany posążek, ptaki z wywierconymi krągłymi dziurkami by nosić je na szyi, zawiesić na sznurku pogodnym zmarłym, bo nie są samotni, z ptakiem na szyi z figurką niedźwiedzia. I tylko tu możemy przynieść naszą grozę i tylko tu możemy ukryć naszą miłość i schronić kruchą wiarę w przedmiotach i w barwach, w Ligurii i w Toirano gdzie odciski stóp i znaki nakreślone ciepłymi palcami i zadrapania kruchych, złamanych paznokci próbujących wydrapać kontury niedźwiedzia. Tylko tam gdzie są groby i wielkie kurhany i aleje menhirów i zwykłe kamyki i bryłki ochry dobre do barwienia ciał albo ścian w przepastnych, ogromnych pieczarach, tylko tam gdzie jest człowiek wraz ze swoim strachem, gdzie więzień własnej trwogi zostawia ślad w glinie, tak i my kropkujemy wciąż kartki papieru aby wypełnić pustkę obrazem lub wierszem. Tylko tam się spotyka człowiek ze swym bogiem.
sierpień 2007
WIECZÓR
Kiedy już to wszystko zobaczyli: zarys grabowych alei na chwilę przed brzaskiem, szare wiewiórki w parku wzbijające mgły oranżowych liści, październikowe słońce świecące ostro i nisko, ulice Manhattanu i kawiarnie Orleanu, babie lato w Chinach gdy jedno z nich patrzyło na dziecko bawiące się starym sznurkiem, a drugie na innym kontynencie karmiło szarego wróbla, kiedy przestudiowali historię i filozofię, napisali pieśni i reportaże piękne jak pieśni, umierali, podnosili się, widzieli śmierć innych, pracowali ciężko nad frazami i słowami, wątpili, czekali na znak, znaku nie było, i gdy dopadała ich radość, że już na pewno nie ma odpowiedzi więc można usnąć, odpocząć, przestać pytać, gdy znowu pytali, powtarzali chwilo trwaj bo popielate są kostiumy i rękawiczki, przykurzone sandały, kolorowe ołówki, a także wino i wieczorne zmęczenie, zatrzymali się i zrozumieli, że nadeszła starość. Wtedy stanęli przed nami w wielkiej sali trzymając w rękach miękkie mikrofony: zielony i szafirowy. Sala milczała w oczekiwaniu na słowa, które mieli powiedzieć. Powiedzieli, że lato minęło, minęła jesień, szron pokrył różane ogrody. Białe wilki odeszły na północ, ptaki na południe. Wszyscy klaskali. A potem ona uśmiechnęła się do niego i coś szepnęła, odkładając na dębowy stół swój szafirowy mikrofon.
6 października 2006 roku, po wieczorze autorskim Julii Hartwig prowadzonym przez Ryszarda Kapuścińskiego.
JESIEŃ
Zardzewiały krzew róży, oszroniony zapach bladoróżowych płatków, pierwszy dźwięk jesieni. W starej drewutni rower, mokre płaszcze w sieni i psy jak na obrazach starych mistrzów. Jabłka na parapetach, szczury moszczą się w piwnicach i czerwienieją liście w niedoszłych winnicach. Wszystko jakieś pomarzłe, pomarłe, nieskore by kwiat przemieniać w owoc, by dojrzewać w porę i utrwalać ład świata. Chaos się wyplenia nawet w szkarłatnych liściach, w splątanych korzeniach klonów i oleandrów , zmarzniętych bukszpanów i w zwiędłych liściach suchych, brunatnych dywanów. Diana rusza na łowy, jeleń w linię strzału wbiega dysząc ze strachu i my także na łów wyruszamy. Jest jesień , pora winobrania. Zdejmujemy uśmiechy, przebrania, ubrania, i patrząc wskroś przez siebie, obrani ze skóry, to nic, że całkiem nadzy, że grzeszni z natury, łowimy pocałunki, karmimy się gliną tłustą, gęstą, czerwoną, by zdążyć przed zimą, gdy będziemy jak krety niewidzący, niemi, barbarzyńcy jesieni unurzani w ziemi.
Nieborów, listopad 2007
MOKRE RÓŻE
Od dwóch lat byliśmy martwi. A jednak świat cierpliwie czekał: na uniesienie powieki, na znak, drobny ruch ręką. Czaple krzyczały na groblach byliśmy głusi. Mgły unosiły się nad fioletowymi łąkami byliśmy ślepi. Psy dopraszały się pieszczot pozostawaliśmy nieczuli na ich dotyk: płową miękkość sierści i mokre ciekawskie mordki. Sny spały tak samo jak zmysły. W tym czasie w ogóle przestaliśmy śnić. Nie było w nas życia bo nie było miłości, choćby drobnego wzruszenia, cierpliwej uwagi. Węgiel, hałdy żużlu i gliny, oszronione poranki bez zapachu, rdza i smak metalu w ustach, to było wszystko, co przynosił tamten czas. A jednak świat czekał i w końcu stał się cud. Cóż z tego, że nie powrócił od razu ciepłą wysoką falą i rozgrzanym piaskiem. Nie oczekujmy zbyt wiele gdy śpimy zwinięci ze strachu przed Niczym w kolczaste kulki i wypłukane kamienie. Trzeba aby ziemia zadrżała byśmy znowu stali się gwiazdą czy choćby gwiezdnym pyłem, muzyką i przezroczystym, wielobarwnym światłem świata. Teraz spróbujmy zaledwie pierwszych kroków: wystawmy twarze na deszcz, kupmy bilet do miasta gdzie jest wielki port, patrzmy na ruch, handel, rozsypane pomarańcze, odbicie słońca w wodach kanału, i na brzęczące kolorami rowery. Uśmiechnijmy się do chłopca, który sprzedaje mokre róże.
Warszawa, grudzień, 2006
POŁUDNIE
Sofokles jest w wieku Edypa kiedy pisze swój dramat „Edyp w Kolonos”. To znaczy jest starcem. Wie, że mit to wieczność, która wdziera się w czas. Ma za sobą odpowiedź na pytanie kim jestem albo raczej nadal nic nie wie. Drzewa oliwne są spalone od upału, niemal nie rzucają cienia. Jaszczurki wygrzewają się na słońcu w białe południe, martwą godzinę duchów. Czas będzie stał w miejscu dopóki Hades nie przywoła z powrotem swoich białych cieni. Przez ten krótki czas skóra kobiet nie będzie się starzeć, dzieci zastygną z kolorowymi zabawkami w rękach, ucichnie wrzawa w domach i na placach, a starzy ludzie nie przybliżą się nawet o sekundę do progu wieczności, a może także wiedzy ostatecznej. Straszny czas, myśli Edyp. Straszny czas, zapisuje Sofokles. My także trwamy nieruchomo, w samochodzie, nad czerwonym żużlem urwiska. Upał powoli słabnie. Mija godzina demonów. Pszczoła zaczyna brzęczeć pod sufitem.
Kreta, lipiec 2005 |