ZeszytyPoetyckie.pl
  • WYDARZENIA
  • DEBIUTY
  • KRYTYKA
  • POEZJA
  • START
Krystyna Myszkiewicz

litania o braku wyrachowania


chodzi o cichość, jest prawie jak woda znana mi tak topielnie,

bez tchu. wynurzenia mam we krwi, ale krew mam do czasu.

nic nie wyje bez powodu i nie bez powodu ustaje zew. matki

i święci przeklęci odkupią się nazajutrz i niech im będzie lżej,

niech nie będzie powielona ufność ręce, która to zanurza,

to ratuje. jeśli każdy oprawca jest w nas dotąd, dokąd go tam

trzymamy, to niech wypowiem litanię zanim pokocham milczeć.


nikt nie żyje mną z tymi wszystkimi natręctwami niskiej wiary

w lepiej wydarzony sens, czy będziesz moim zbawieniem, draniu?

zbawić się samemu jest możliwe dopiero gdy umiera miejsce z cienia

i krwi, kluczenie za ciepłem ciał i słów, ich wartką wykładnią.

niech stygną im stopy, zanim dojdą celu tej darowanej mi krzywdy,

sieroctwa nad zapadnią w języku, spustoszenia po treści w żołądku

– pył mija, ból mija i pamięć topi się w słońcu. to chyba jest wiosna.


chodzi o cichość gdy patrzy się na drzewa widząc drzewa i gdy ptaki

są ptakami zamiast pikowaniem w dół, a nawet o to, że tylko u mnie

pali się światło o 6 rano gdy wyjdę z psem do parku, a w pozostałych

66-ciu mieszkaniach jest ciemno, jakby inni mieli już nie wstać. potem

wiem: na pewno jest wiosna, bo przebaczam sercu jak pękaniu kry,

które zwalnia kości z ciała rzeki, ciało z ukrycia na dnie, a dno z rezydenta.



głębiel


brudy, wiejskie scenerie: znana, a mniej do przewidzenia jest energia

w przesuwaniu ciał, kamieniu rzuconym na wodę z ciężarem o swoich

prawach. będę kamienista, będę wchodzić w sedno, głębiel, organizm

w którym się dzieje zamknięcie i mądrość bez wynurzeń. w tym czasie

niech mnie rozbiorą i ułożą do reszty: to są drętwe palce, a to skrzele

dziecko w brzuchu, mała rezygnacja, potępienie dla naziemnych praw.

nie mówi, ani nie oddycha, tylko znaczy. muszę być matką tego brudu,

nosić to i nosić w sobie, czuć, jak przerasta swe miejsce, przyswajać myśl,

że każdy ma taką głębiel, jakiej nikt inny by nie zniósł. i nie uznał.



światło mowy & myśli


gloryfikanty: światło mowy & myśli, ale w kamieniu się zbudzę,

choć brałem noce i ciała kobiet; żywiłem tą manną wnętrze. tak,

lodownia to dom dla tych, co nie umieli wziąć więcej od jednej

ekscytacji. gdybym znał jak słowa ujmują ciepła i prawd, a celi,

którą jestem, ubywa wizytantów, gości i wreszcie nosicieli echa

o mnie samym! nikt nie poświadczy wspólnie przeklętego rewersu

posiadania, nikt nie spamięta jak mnie trawi intymne demonium:

tyle we mnie cienia, że choćbym całym światłem doliny się oblekał,

w kamieniu się zbudzę, klatce z żuchw i potylicy oraz zapomnieniu.



przyczynek do pieśni i ślad


czy jestem chwiejnym opadem, czy chwiejna jest ziemia, która

wyrzucona z garści nasyca się tylko po części? gdyby dotykanie

gruntu było przejęciem, istotą pulsu. ale to chwilowy podest

rozproszonej materii, a spadanie z moją asystą jest szybszym

końcem. wszystkie stany późniejsze są wędrówką poza granicami.

tracę na wadze i czytelności, a jednak już nie przestanę odchodzić

w sobie od zmysłów i nie przestanę przepisywać tych obcych stanów

i konstatacji na listy. to pożegnanie i powitanie z cieniem zarazem,

ukłon dla własnej pani, która wszystkie cienie trzyma w swej garści

i jest alienacją widzenia. nie chciałabyś dzielić z nią tego ustępstwa.


czy szaleństwem jest wiedzieć, że żyje się w bliskiej opcji śmierci,

rezerwowej wersji tego dna? są warstwy osobliwości i warstwy cienia,

zmagają się, aż ustanowią jedność: marnowane okazje do uniesień;

unoszone w marność spisy naiwnego kochania i szybkich kasacji

dowodów, że jestem słaba, słaba, że stygnę.

między tytułem, a meritum, między puentą mój cień nosi mnie

i przerasta, jak parantele przejścia: jestem śladem lub nosicielem.


to jest notacja, z której bierze się terapia dochodzenia do siebie.



chłopcu, który wróci z misji w afganistanie


pisząc o tysięcznej odmianie stanów i zaburzeń przypuszczam

odwrót podskórnych szeregów, tak chcesz mnie zaszczuć, psyche?

jeśli wracam to w innych fragmentach, niepełny, pamiętam

składowiska iluzji o spajaniu, tymczasem byt jest rozrywką,

z rozrywającymi dygresjami, jest w nich fatalizm rozszczepienia

i plan konstruktora do spoiw. tak sobie siedzę, a wiedza o tym

ubiega emocje. gdyby przybliżyć wiele, nic nie odrzucić, ujść

jak syczące powietrze z pola złudzenia! zacznijmy od faktów:


rozsupłać język jest oglądaniem się wstecz, kotku, umieraj

przy próbie uproszczeń i bądź narodzony przy pierwszym promyku:

światło dotyka,

rozgrzewa i niczego nie rozjaśnia

w miejscu,

gdzie zaszczuty siedzę i siebie unikam.


lepiej mi w tym niebie abstraktu niż w dygresjach relatywności,

powoli się godzę z fragmentem kończyn i wspomnieniem piasku,

skał i wystrzału, który mnie oddał psyche. małe straty to misje.



poliamoria


przepełnienie i pustka spotkane w tym punkcie są naprzemienne.


to przepustka do otwierania powiek: odwroty i niskie skłony.

wiedza o mijaniu reguł jest jak ptaki zmieszane ze śniegiem

lub wdechy z cieniem i światłem, które uczą i jednocześnie

niczego nie uczą. tylko tną na pewne i nigdy przywrócone

stany, plastry i prześwietlone mity, a potem kładą bezwładnie.

tak obojętnie mierzą gdzie zniesie i jak zniesie mnie pamięć.


nigdy nie było na peronie tak czarnej materii jedni, z jasnym

akcentem kwiatów, które skojarzyły się nagrobnie. żywe

zwierciadło narcyza ma oczy jak diablę lub śmierć na szyi,

błądzenie do siebie wpisane w pamięć tkanek i przebłysk.


odszukanie czy oszukane stany niepokoju, czesania pod włos,

złamanego brzmienia: to nie będzie możliwe chronicznie.

a pamięć nie przeklina naprawdę, notuje sobie aneksy zapachu

i przekonania do odczuć. tak, było to widać. słowa nie okupią

przejścia z jednej strony lustra na symultaniczny koniec.


naturalnie smutna linia braku: dotykowe i słyszalne wadium

niczego, które stanowiło o relacji tej spłonki, żartobliwej ceny

za wstrzymane na jednym tchu okoliczności. to przepustka?



jakby z orła przejść w reszkę


powinienem był wiedzieć - ceremonia powitania ze złą stroną lustra

to więcej pamięci: i kochałem, jak z meritum brał się niesmak zwłoki.

wówczas szarzał płachetek papieru – twarz - wydzieranka: męczennik.

czekał. i badałem, czy jestem lakmusem i czy mam odczyn kwasowy.

kto mieszał w kotle kosmosu te wizje ze spłatą oczekiwań? mieć siebie,

a jakby kraść czyjeś mienie, to wina podana w więzi do wyplenienia.


siąpiło bez ustanku po złej stronie lustra, i kochałem, jak opadanie

nie zdawało się wcale zgubieniem, tylko chrztem. bo nabieranie ust

niemym obiecuję sobie ćwiczyło w ogłupieniu. wtedy wyparowała cała

wiedza o wilgoci, rwały się przekazy, z dziurą na przepisanym świecie.


czy niczego o słabych nie umiałem? strąceni w równym wielogłosie

wołali mnie ze środka, w którym tkwiłem. powinienem był wiedzieć,

że odbicia to jedyni świadkowie ciążenia, dzięki któremu się obracam.

 
Copyright 2023 | ZeszytyPoetyckie.pl | Redakcja | Mapa serwisu | Regulamin

Akceptuję

Ten serwis wykorzystuje pliki cookies

Serwis wykorzystuje pliki cookies m.in. w celu poprawienia jej dostępności, personalizacji, obsługi kont użytkowników czy aby zbierać dane, dotyczące ruchu na stronie. Każdy może sam decydować o tym czy dopuszcza pliki cookies, ustawiając odpowiednio swoją przeglądarkę.

Więcej informacji znajdziesz w Polityce Prywatności i Regulaminie.

Twoja prywatność jest dla nas ważna

Właściciel serwisu gromadzi i przetwarza dane o użytkownikach (w tym dane osobowe) w celu realizacji usług za pośrednictwem serwisu. Dane są przetwarzane zgodnie z prawem i z zachowaniem zasad bezpieczeństwa. Przetwarzanie części danych może być powierzone innym partnerom.


Przetwarzanie danych

Polityka Prywatności

Zmień ustawienia ciasteczek

Bezpieczeństwo w Internecie