Krzysztof Szymoniak – prezentacja |
(Fotografia Iza Budzyńska) Akt
ciało wymaga wódki im więcej wódki tym gorzej im więcej ciała tym prędzej im więcej gorzej tym lepiej ciało wymaga wódki im więcej ciała im więcej noża im więcej mydła tym piękniej w proch się obrócisz
Moja teoria niepotrzebności
przegryzasz się przez rzędy niepotrzebnie kupionych książek przez sterty niepotrzebnie zapisanych zeszytów boisz się nocy każda z nich może być nocą odkupienia gdy przyjdą i powiedzą że bezczynność to największa zbrodnia.
Żony poetów
słuchają studziennych pieśni pokonują morze bezwietrzne kończą rozmowę i rozmazują krew na koszuli znikają w cieniu suteren aż w końcu pachnące mydłem gotowe streścić wątpliwą filozofię
w przeczuciu przeganianej winem senności podniecenia i szelestu sukien w przeczuciu skrzypiącego łóżka wymówek przekleństw i płodów zamykamy gładko toczone zdania obietnice i przysięgi
a one wciąż wierzą wymyślają imiona dla lnianowłosych następców tronu
my prawie każdy z nas odmienia się nieustannie przez zaimki tryby czasy opadłe liście zgwałcone łabędzie wymyślamy pomniki i życiorysy
niekiedy skaczemy z wieżowców na sztuczne trawniki toniemy w jeziorach otwieramy żyły
tak przepadają poeci
ich żony niańczą pogrobowców żyją wśród tektury
Człowiek ze środka nocy
skończył trzydzieści lat i pierwszy raz poczuł się młodo
w każdy poniedziałek upija się winem marki riesling i chodząc od domu do domu przeprowadza klasyczny rachunek metafor
raz do roku w podziemiach spotyka się z białym rabinem rozmowy trwają wiele godzin i kończą się nad ranem powszechnym zgorszeniem
aby kobiety przychodzące o świcie do grobu również mogły oczekiwać cudu
człowiek ze środka nocy skończył trzydzieści lat wchodzi na zielone wzgórza przywdziewa mszalne prześcieradła i czeka
Głód
Na czarnych drzewach siedzą czarne. Siedzą i patrzą. Na białych drzewach też czarne. Czyszczą dzioby, ruszają skrzydłami. Nic się nie zmienia. Siedzą i patrzą. Stoję między białym i czarnym. Stoję między czarnym a czarnym. Stoję między białym i białym. Nic się nie dzieje. Nie zmienia się nic.
Czarne węszą. Jestem głodny. Jestem więźniem. Moje ciało znika w białym. Cieniu. Mój oddech pełza po ścianach. Ja stoję, one czekają. Może upadnę, może otworzę okno. Nic się nie dzieje. Mam dużo czasu. Podglądam czarne katedry spadające w środek lasu i gołębie uciekające z płomieni.
Jestem głodny. Rozpadam się. Odbarwiam się przyparty do muru. W szybach młoda jesień. Połamane jabłonie. Piję wino, klnę. Wyobrażam sobie miłość sytą jak letnie upały.
Prześwietlenie przekraczanie
poranne prześwietlenie rzeki czy płynę dzikiej rzeki wylewnej rzeki codziennej prześwietlenie pełne jabłek a może
tylko wspomnienia a może tylko zapachu między trzciną a przekraczaniem płynę dziki ptak zaszyty w ogniu niedościgły
dziki ptak nie rozumie półsłówek dzika rzeka nie rozumie człowieka sztywnego który zwęża jej ciało do betonowej rynny
poranne prześwietlenie ptaka w jasną plamę na drugim brzegu to zasłona modlitwa ognia dziki ptak nie rozumiem półsłówek dla niego
wiatr to wiatr niebo to niebo a ja płynę bezbronne ramiona rzeki to największa miłość największe przekraczanie jasności
ptak to ptak a wiatr nigdy nie będzie człowiekiem a człowiek nie prześwietli ognia może się tylko zapatrzeć zachwycić
zapomnieć przekroczyć i z ptakami zginąć
Pożegnanie z poezją
Oto ja. Szukam miłości i spokoju. Od wielu lat błąkam się po rozkopanych ulicach i to co widzę jako świat pewnie jest moim światem, co czuję jako życie – życiem jest chociaż to nic pewnego. To ja. I wiem, że to co światłem ze mnie, co mrokiem ze mnie, co we mnie szuka jednej czystej rzeczy, to co ze mnie jest, a co szuka jednej prostej prawdy, jednego udanego milczenia – wszystko to prześwietleniem jest, ogniem i rzeką jest, krwią i pożądaniem. Tak. To ja, a może tyle mnie tam co odbicia w jesiennej kałuży, może tyle mnie co myślą ogarniętej trwogi, tyle mnie tam ze wszystkim. Szukam miłości i spokoju. Szukam słów paru prostych. Wiem. Trzeba iść dalej. Idę więc. Moja śmierć jeszcze chowa się w słonecznej zamieci. Myślę więc, jak to jest przyjacielu – pijemy wódkę a jak byśmy nie pili, potrząsamy jądrami jak psy a jak byśmy nie żyli. Żadnej odpowiedzi. Kładę się więc w cieniu przy zakolu rzeki i leżę. Jestem. To ja, cały z bagien, z oszczanych zaułków, martwych stepów i piwnicznego kochania. Odchodzę. Ciągle odchodzę. Spokojnie zanurzam się w osty i łopiany. Szukam – czego nie ma. Gubię - czego nie znalazłem.
Tryptyk kępiński
1 oto miasto hydranty rynek światło żydowska dzielnica historia nadgranicznego bastionu źródła dzieciństwa przyjechałeś spragniony więc skaczesz w przepaść z hotelowego balkonu żeby wrócić do przeszłości wycięte drzewa udomowione pola groby ludzie spotykasz bezdomnych i ślepych pijesz z nimi rtęć dotykasz murów spalonej synagogi liczysz latawce na błękitnym niebie
2 parki ciche pod pomnikiem na rynku pijany filozof przepowiada losy Józefa nie rozpamiętują tutaj wojen o piaszczyste skarpy na drutach kruszeją widokówki kiedyś dostrzegałeś bogactwo okapów i węzły teraz tylko jakieś obce twarze i głosy
3 dobrze być z tego miasta kochać je jak pierwszą żonę do której wpada się na herbatę dobrze wiedzieć że są miejsca gdzie jesteś spóźniony o całe życie Kępno, jesień 1985
13 (krajobraz z labiryntem)
tutaj miasto wyrasta z pełnego piachów krajobrazu, tam dwie wyspy leśne i ratusz z widokiem na rzekę,
albo trzy kościoły i rynek z pomnikiem, skąd w ciszy ku żytnim polom wymykają się ludzie, ulice, jaskółki
w każdym z tych miast zadymiona gospoda, a w niej zaczadzone męskie twarze i pijane tęsknotą kobiety
wszędzie tam zakwitają latem smukłe dziewanny, a bezsilni kochankowie kreślą życie w śnie, na odłogach,
jestem z takiego miasta, pamiętam siwe bezdroża, te pustki daremnie rozświetlane ogniem spirytusu
słyszę ciągle ten skowyt, widzę wieszczących klęski, którzy od zawsze więdną nad kuflem cienkiego piwa
w tym labiryncie słów, zazwyczaj pomiędzy rynkiem a przedmieściem, dziewczyny czekają niecierpliwie,
zaklinają krew, wróżą, pragną, by ominęło je rodzenie przypadkowych dzieci, napominanie matek, zwątpienie
tam, w zaułkach, krzepnie amarantowa trucizna, smutni ludzie nie walczą z losem, nie protestują
raz po raz tylko przemieniają poranne wątki i motywy w głębszy sens znany tylko filozofom i szaleńcom |