Marcin Orliński |
Dzień zero
Pierwsze zdanie wypowiadam szeptem: postrzępiona linia tam w dole to krawędź lasu. Potem dodaję na głos: jeżeli liść mięty zostawia we wnętrzu dłoni ślad, to musi być lato, popołudnie pochyłe i suche jak skóra jaszczurki. I wreszcie krzyczę: dziecko,
dziecko! Widzę, jak biegnie po torach z rozwartymi ramionami. Ale chyba nie chce być ptakiem. Pragnie mieć kadłub z żelaza i drucianą sierść. Zbliża się do mnie przez wnętrze kuli i jest coraz mniejsze. A kiedy przystaje, by z przydrożnej gałęzi zerwać świat, świat się odchyla. Więc siada na nasypie i przytula twarz do rozżarzonej szyny. A ja pozostaję
na zewnątrz – po stronie morza i nie mogę mu pomóc. Więc tylko wyszarpuję z jego brzucha gniazda szerszeni, odwracam drzewa słojami na zewnątrz, tnę papier.
Do zobaczenia w gniazdach, synu, trzymaj się wnętrza.
Lubiatowo
Cisza. Na dnie morza wybucha pierwsze słońce. Odłamki przelatują nad latarnią morską i wpadają w kosodrzewinę. Zieleń też ma swoje dno, więc embriony tulą się do siebie, czekając na sztorm. Potem plaża ożywia się, na rozgrzanych dachach
rozkładają się meduzy, spod plastikowej skrzyni wypełza mgła. W poszyciu wybucha drugie morze. Powietrze jest już zbyt gęste i nie uniesie cienia, który wieczorami podmywa namioty. Na gałęzi ktoś zawiesił kieszonkowe lusterko,
cudzy portret, czytaj: ten las będzie do ciebie powracał, w symetrii fraktalu i w półnagich prawdach (zioło, żółć, czerw). A może nawet w igłach, które cerują stopy. Niebo też ma swoje dno. Wśród śmieci podrygują porwane latawce, twarze
dorastających dzieci (spokojnie, to tylko błona, materiał na bilet), poruszone przyjaźnie, prześwietlone miłości, a także sól, która osadza się na skórze i przerywa proces mumifikacji (spokojnie, taki dar może ofiarować tylko matka). Początek
nie istnieje, to pewne. Bo las można nadgryźć od każdej strony. Zamień przystawki, wylej wino, a tamte odległe wakacje zmienią kąt nachylenia. Ognisko zapali się w innym miejscu: w gardle, w dziupli albo w oknie pociągu. W imieniu pamięci
materia pozdrowi materię: żegnaj.
Firewall
Święto, czas na odwet. Eris odwraca się i zabija Dyskordię. Oto mój pierwszy komputer,
pierwsza ucieczka we fraktal, wejście w trans. Gra trwa, ale dziś już nie umiem tak programować, nie tworzę biografii królów, nie tnę wroga w pień. Bo wróg złożył na moich ustach dziwny pocałunek – kto zabija żabę, ten oddaje przysługę Bogu, uniewinnia innych morderców. Bo choć wciąż tętnią
we mnie tamte totemy, wszechświat przestał być nieskończony i światło jego neonów łagodnie mnie unosi w tamtą sierpniową noc.
Na dnie Jeziorka Kamionkowskiego odzywa się jeszcze stary magnetowid. I przewijają się ryby,
wszystkie porzucone święta.
Krótka historia czasu
Ten dym, czerwony, teatralny dym, musiał pojawić się wcześniej: na wysuszonym, przedszkolnym chodniku albo w łazience zamienionej przez tatę w magiczną ciemnię. Trzask projektora jak dziwna kołysanka: już dobrze, mój synku, już dobrze. I wcześniej:
okrągła, uśmiechnięta buzia mojej małej siostry, plastelina, którą okleiliśmy pół świata. A także tamto popołudnie, kiedy w mieszkaniu kilka pięter niżej wybuchł gaz.
I wcześniej, wcześniej – czyli właśnie teraz, kiedy bezradna pamięć próbuje wywołać samą siebie, a w ciemni mrok powtarza czystą odległość.
* * *
Butelka leci nad przepaścią i zostawia w przestrzeni żółtawy ślad – taki obraz zapamiętałem
z podróży po korytarzach moich dawnych szkół. Ale teraz inny pejzaż klei się do źrenicy: echem jest moje bezwładne ciało nad doliną. Pod nim – spalony las.
Ślepy drwal? Książę Ferdynand Aragoński? Niech będzie nawet długoręki okularnik z mleka i śliny. Najpierw powoli założy koronę, a potem podłoży ogień pod przyszłe dni. Lepkie sińce pod jego oczami zapłodnią cykady i gzy. Zaniesie do żłobu swoją kulawą mowę, jakby zdzierał z pleców tatuaż razem ze skórą.
Pół bóg, a pół pies. A może po prostu przeszczepiony mięsień, który nie poznał jeszcze swojej gwiazdy?
Chodzi za mną, ale mówi do siebie.
To wszystko
z drugiej strony: pourywane kable wzdłuż zakurzonych dróg, stosy kartonów na zapleczach małych sklepów i kolorowe opakowania, które dawno pobielały od słońca. Wszystko piaskowe, kruche, a więc wypełnione jak opowieść. Tyle, że w tej chwili nie mamy jeszcze włosów, nie mamy ubrań, tylko nadgniłe owoce w dłoniach. Korale z pestek
jak niepotrzebne trofea. Po czym? Biedronki za pieniądze rozgniatane na języku. Czy naprawdę nie ma obiektywu, który ogarnąłby całość? Pomyśl o źrenicy jak o kuli. Pomyśl o wszystkich
świętych miejscach jednocześnie. O latarniach i ich ciemnych wnętrzach. Nagroda? Nie będzie lepszej nagrody niż zamknięte
drzwi. Źrenica zamiast gałki, gałka w miejsce klucza.
Dym nad lasem
Słońce jest już nisko, ale drzewa wciąż falują od rozgrzanego powietrza. Parkingi pustoszeją i coraz większym echem niesie się huk fal. Leśna ścieżka już nigdy nie poprowadzi nikogo na pole namiotowe, tylko oplecie się miękko
wokół słupów, gdzie wysokie napięcie zawsze oznacza bezbrzeżną ciszę. I nie będzie nikogo, kto mógłby wspiąć się na bindę kalendarza, by raz jeszcze rozmazać na białej skórze miód lub żywicę. Ucisk w splocie – to tu rodzi się
dźwięk, który zawsze gaśnie gdzie indziej. Bądź wdzięczny instrumentom materii. Ziemi – wybacz niebo. Zaciągaj się opiłkami srebra nad polnym ogniskiem. Wsłuchuj się w skoczną muzykę, która dobiega od strony wsi.
Żegnaj, jakbyś się witał, i witaj, jakbyś się żegnał. |