LUNAPARK
Pierwsza wolna od kilku miesięcy sobota,
pierwszy ciepły front sunący przez Europę
i zdradliwie rozpięte kołnierze. Pierwsza
taka wycieczka - z żoną, córkami, teściową
i prowiantem w sedanie na raty. Pierwsze
trzy wagoniki diabelskiego młyna, ślady
pierwszych zabaw przywołane na chwilę
z pamięci (właśnie tutaj, w tym błocie, które
lśni spokojnie pod warstwami betonu). Pierwszy
ostry podjazd, uderzenie bólu i na moment
zobaczony horyzont, ściana lasu, błysk
wysokich okien w odległych wieżowcach.
Pierwsza taka myśl, że ten świat przecież
da sobie radę beze mnie, że zostaną – córki,
żona i nawet, niech będzie, teściowa w tej
niepotrzebnej apaszce. I nieśmiertelna reszta.
Póki co – głębszy haust powietrza, znajomy
śmiech gdzieś z tyłu. I ostatnia prosta.
HISTORIA CHOROBY
Przez lata pielęgnował w sobie ból – precyzyjny
niczym wskazówka metronomu. Nocami spowiadał się
z niego krzykiem, spoconą pościelą. Był dumny
z katalogu łacińskich nazw wypisanych przy jego
nazwisku, z ciągu dat. Z rozwiązanych krzyżówek,
zaniechanych haseł. Jego ciało powoli stawało się
słowem, którego nie umiał wymówić. Charczał
tylko: Przeżyłem ojca. Długa pauza. Dwukrotnie.
I dwa palce z wysiłkiem wystrzeliwał w górę,
i śmiał się bezgłośnie. Kąciki ust mu drżały, ślina
wrzała jak piana na rzece w tamtym miejscu,
gdzieśmy kiedyś łapali cierniki. Zimne światło
mu kładło lśniący krąg na tęczówce. Tło brunatne,
a na nim ciężkie łby dmuchawców targane przez wiatr.
BŁYSK
Pojawił się znikąd, pod sześcianem banku
rozstawił lusterka, w których przejrzały się
odarte aż do mięśni kalekie manekiny
z pustego o tej porze budynku uczelni.
Odwrócił się do ściany i długie, tłuste włosy
zaczesał do tyłu jednym pewnym ruchem,
schował grzebień. I to wystarczyło. Nie wiem,
co się stało – wrzeszczał do słuchawki ten,
który wezwał karetkę. Mówił potem, że słyszał
muzykę, wariackie klaksony. Światła aut rozsypały
cienie po murku fontanny, wiatr popychał krople.
Czy cień martwego ciała jest również martwym cieniem?
RZEŹNIK
Pod lasem ujadają psy, choć już dawno
po wszystkim – rzeźnik wychodzi przed
budynek, wyciera lewą dłoń o fartuch. Prawy
rękaw jest podwinięty po łokieć, niżej lśni
poplamiony gips – pamiątka po bójce,
tydzień temu, w remizie. Niedokładnie
zamyka drzwi obory i poprawia temblak,
zapala papierosa. Zwierzęta przestały już
wariować, powoli kładą się w swoich boksach.
Różowa para wylatuje przez rozbite okno,
jest jak sygnał do natarcia. I atakują – trzy
koty – co chwila zapadając się w śnieg. |