Mariusz Grzebalski |
Czerwona pogoda
Przyjechałem, śpię skulony na dziecięcym tapczanie. Śnię pokój, z którego nie mogę wyjść. Śnię śmiech, ogień czerwonego śmiechu, który można zagłuszyć, śmiejąc się głośniej.
Byłem gałązką, krzewem białego światła. Powtarzałem słowa, których nie powinienem był wypowiadać. Śpiąc, czuję dotknięcia ognia. Czerwone rozlewa się po białych pędach.
Człowiek w bagażniku
Opowiedziałem ci film o małomównym mężczyźnie, który skończył, skacząc z oblodzonego dachu.
Kurczak płonął na ruszcie, kule rozerwały poplamione sukno bilardu, mężczyzna schował parabelkę do kieszeni ciemnego płaszcza.
Jak w życiu, nigdy nie widzisz całości, powiedziałaś, mrużąc oczy przed halogenowym światłem.
Zamyśliłem się, kufel zjechał po pochyłym barze. Pianista grał, całując się z chłopakiem – musiałem umyć twarz.
W lustrze nad umywalką zobaczyłem bliznę na plecach mężczyzny. Ciemny płaszcz wisiał na drzwiach łazienki.
Przez ścianę
Było ich czworo plus dzieci i pies. Stary pies o siwym pysku, zawsze zły, kolebiący się na boki przy chodzeniu.
Trudno było ich polubić: krępa blondyna o włosach zniszczonych przez farbę i wyrazie twarzy, jakby zaraz miała uderzyć w płacz, trzylatek kryjący się w jej cieniu, dziewczynka – ośmioletnia kopia matki.
No i on, głowa rodziny o powierzchowności fałszywego karła – wciąż szarpał się z burkiem.
Tylko raz słyszałem przez ścianę ich śmiech, któregoś dnia znikli.
Została babka, ze względu na fryzurę przezywana Niemrą. Minął rok, od kiedy ją pochowano – jej mąż wciąż sapie, wlokąc się do windy.
Starego psa zastąpił inny brzydki pies. Mąż blondynki wrócił i zapytał mnie o pożyczkę. Nadal nie patrzy w oczy.
Chciałoby się powiedzieć
ale się milczy, patrząc nieco cynicznie. Słowa jak insekty nad świeżą ranką sensu
(chciałoby się powiedzieć). Niewidoczny biegun przyciąga je i odpycha, przyciąga i odpycha.
Sedno rzeczy tkwi nieporuszone w przepastnych sztolniach ludzkiego kosmosu. Tu, nad brzegiem,
który jest czymś więcej – czym, okoniu? – niż brzeg jeziora, mam do powiedzenia mniej
niż liść, mniej niż martwa mysz polna, którą podnosisz do oczu, ciekawska dziewczynko.
Wszyscy tańczą
Na polu namiotowym w Mulhouse we Francji płakaliśmy nad Lysis Platona, wokół trwała w najlepsze gejowska balanga. Byliśmy tak pijani, że młody Cygan w białych butach
z pozłacanymi czubami i w kowbojskiej kamizelce musiał nas zaprowadzić pod prysznic. Nie zapomnę jego zepsutych zębów – jak można mieć tak piękne ciało i tak zepsute zęby?
Jeszcze jedna tajemnica tego świata. A kiedy dzięki młodym Niemcom, którzy na stacjach benzynowych kupowali jedynie szampana i pisma porno, w końcu dotarliśmy do Montpellier,
okazało się, że jest za późno – ktoś ubiegł nas przy zbiorze winogron. To wtedy poczułem, że mógłbym zamieszkać gdziekolwiek. Upalonym Niemcom było obojętne, dokąd jadą. Lyon, zamki na wodzie? – żaden problem!
Na plaży w Marsylii leżeliśmy na materacach, patrząc w niebo. Teraz siedzimy w pubie, pijemy kawę, rozmawiamy o ubezpieczeniach, kredytach, cenach nieruchomości – z dwojga złego wolałbym płakać nad Platonem.
Stało się, nie mam ci nic do powiedzenia. Kiedy na skrzyżowaniu machasz mi na pożegnanie, mam nadzieję, że już cię nie zobaczę. Ta nadzieja przynosi ulgę.
Wiersze pochodzą z wydanej przez "Zeszyty Poetyckie" oraz OFF_PRESS z Londynu dwujęzycznej antologii współczesnej poezji polskiej "FREE OVER BLOOD" (w przekładzie Marka Kaźmierskiego) pod redakcją Dawida Junga i Marcina Orlińskiego. |