Dariusz Suska |
Piwnica
Nosi w sobie smutek i po co to robi?
Czterdziestoletni żołnierzyk, pan na tych ciemnościach z odłupaną główką, która go tak boli, że stara się brać leki, do okien mieć blisko.
Przecież ktoś już sprzątnął bardzo złą historię, którą on przytulał, w najdalszy kąt zamiótł. To bez niej jego życie jeszcze czasem świeci
Niejasnym jasnym światłem, kiedy śnią się dzieci.
Autobiografia z czerwca 2009
Żył długo i szczęśliwie, a potem mu przeszło.
Wczoraj kwiaty akacji. Spadały na niego, kiedy siedział na ławce, a na górze niebo niewidome patrzyło. Na nikogo, niego. Wczoraj kwiaty akacji. Spadały na niebo.
Był i nie był, och cały w padającym śniegu.
Autobiografia z roku 2109
Chłopiec wchodzi po schodach na oczach powietrza. Schody są wysokie, szkoła poniemiecka. Nie nazywa się, nie urodził i nigdzie nie mieszkał – to było tak, to miasto, oglądane w rzece,
ale może w oczach, bo przewrotna błystka błyska po kamieniach, błyska i jest chłopcem, który jest dziewczynką i nie ma na imię, kiedy wchodzi po schodach, bo w najczystszej zimie
wyprowadził się. Widzisz? Zanim jeszcze przyszedł. Znikąd patrzył, jak chodzi do niemieckiej szkoły. Ale to nie on. Był, choć wcześniej wyszedł. Nie urodził się nigdy. Życie złożył z drobin.
Następna stacja Marymont
W szybie naprzeciwko widzi, że jej nie ma. Skończyła czterdziestkę i jest przezroczysta. Na wagony metra kapie, kap kap, zima.
Jest w jej wieku, ten facet, ale wodzi wzrokiem za dwadzieścia lat młodszą, ona jest powietrzem, w szybie naprzeciwko widzi, że jej nie ma.
Przenikliwie jak chmurka, którą światło zetrze w milion płatków śniegu, kiedy ruszy życie, na podłogę metra kapie, kap kap, skrycie,
widzi się na skróty we współpasażerach, ten dopiero wsiada, a tamta się zbiera, minęła czterdziestkę i jest przezroczysta,
mama z małym chłopcem, gugu gaga gigi, ładnie się uśmiecha, urocza to scena, w szybie naprzeciwko widzi, czasu nie ma,
na podłogę metra kapie, kap, przez palce, następna stacja Marymont wydaje się żartem, stuknęła im czterdziestka i są przezroczyści
dla krzesełek w metrze. To rozdało karty jej przed urodzeniem. Jemu, gdy nie będzie. W szybie naprzeciwko widzą, że są wszędzie. Na wagony metra kapie, kap, kap, zima.
Pamiętasz, za stawami
Pamiętasz, za stawami, musisz to pamiętać, no tam, gdzie przynosiłaś zabite anioły, oparzyłaś się czasem. Mówił, że nie boli.
Po kolana w świtach, zapadając w doły wyściełane dniami jak kipiącym srebrem, pamiętasz, za stawami, musisz to pamiętać,
No tam, gdzie ukazywały się zmarłe kocięta w pierwszy piątek miesiąca, najważniejsze święta, oparzyłaś się czasem, nic potem nie czując,
Żadnej ranki, drzazgi, którą można wyjąć, będąc przez sekundę, ale nie na pewno, no tam, gdzie układałaś zabite anioły
Godzinami mówiły, że nie będą boleć dni na wyciągnięcie niewidzialnej ręki, pamiętasz, za stawami, musisz to pamiętać,
Życie pali się szybciej i linie na rękach, w powietrzu jest mniej tlenu, inne lato mieszka poparzone czasem, a to nic nie boli, pamiętasz, za stawami. Jak to, nie pamiętasz?
24 lipca 2008 roku
Śmierć miała mnie na wyłączność, ale nie byłem śmiercią:
Wykopywali cię ze mnie, sypali w wysokie ogniska.
Dzieciom, którymi byłem, czasem tak się śniło:
Śmierć miała je na wyłączność, ale ich nie było.
Późny kwiecień
Zobaczył, jak pszczoły unoszą w powietrze Ściętą wiśnię – nad oko błotnistego stawu. To musi być religia, pomyślał, a wcześniej Dostojny owad mutant wyniósł ciężką gałąź Nad kępę trzcin tak, jakby nie było ciążenia I w świecie pszczół go nie ma, pomyślał, lub może Jest, lecz nie myśl, tak tylko jest gorzej.
Przytuliły tę gałąź nie myśląc, pomyślał, Bez myślenia mnie przytul, bądźmy tak jak one, Nawet jeśli nas nie ma w niczyich już myślach Będziemy, antykwiaty, tonąć przytulone, Rój zawisł, puścił gałąź, pławiła się wiśnia, Nawet jeśli nas nie ma, w niezmąconej wodzie. Jeszcze sfrunął i usiadł na jej oczach, blisko,
Jakby chciał odlecieć, ale się rozmyślił, W końcu delikatnie musnął pierwszy z kwiatów Pocałunkiem mówiącym: Byłaś dla mnie wszystkim I dopiero zniknął. Chwilę jeszcze trwała Dziwna pszczela miłość na arktycznym wietrze, Jeden wściekły podmuch i było po wszystkim: Nawet jeśli cię nie ma, przytulę powietrze,
Niech to będzie religia kochanie powietrza, Bez znaczenia, bez sensu, gdy oddech przychodzi Jak oddech, nie jak słowa, tak tylko jest gorzej. Niech to będzie religia pozbawiona wiary, Że się jest i żyło, pozbawiona celu, Nawet jeśli nas nie ma, uniosą nas pszczoły I spadniemy, antykwiaty, niezmąconą bielą.
Wiersze pochodzą z wydanej przez "Zeszyty Poetyckie" oraz OFF_PRESS z Londynu dwujęzycznej antologii współczesnej poezji polskiej "FREE OVER BLOOD" (w przekładzie Marka Kaźmierskiego) pod redakcją Dawida Junga i Marcina Orlińskiego. |