ZeszytyPoetyckie.pl
  • WYDARZENIA
  • DEBIUTY
  • KRYTYKA
  • POEZJA
  • START
Jacek Karolak - prezentacja

Besalou

 

 

Kamienny most jak biała nić

wyciągnięta z koszuli,

którą nosi się zbyt długo –

jeszcze milczy.

 

Skurczyło się miasto na skale,

porośnięte niskimi drzewami;

teraz może odetchnąć, ale co później,

gdy ciężki gwar osunie się

na wyciągnięte liście, kruche

jak spojrzenie starca.

 

Ciasne ulice mają krótki oddech,

choć ich opowieści ciągną się

przez tysiące dni. Możesz

znieruchomieć w ich objęciu

i słuchać jak przez sen.

 

Kościoły są jeszcze zamknięte.

Światło przekuwa się

przez witraże, błądzi po ścianach

jak liturgiczne wino w żyłach

kapłana, który modlił się tu

w niezrozumiałym języku.

 

W piwnicznym cieniu pieczętują

usta porzeczkowym likierem,

podają do ręki krążki kiełbasy,

którą chciałbyś wywieźć jak zwoje

zasuszonych wierszy, niegdyś

krwistych, pachnących.

 

 

Dzień zaduszny

 

Za bramą cmentarza podnosi się, jak ze snu,

zawiesisty poranek, wilgoć dotyka twarzy,

osiada ciężkimi kroplami na kwiatach.

 

Białe, żółte i czerwone znicze pragną coś

powiedzieć, jednak przykryte plastikowymi

czapeczkami wzdychają pozbawione głosu.

 

Wyglądają niemal jak dzieci, którym

przykazano zakryć uszy przed zimnem –

tylko ta czerń mąci złudzenie zabawy.

 

Gdyby jeszcze spadł śnieg i przykrył

sumienia puchową kołdrą – „dlaczego

nie bywamy tu częściej” – ale w odpowiedzi

 

słychać wiatr uparcie powtarzający:

„wieczne odpoczywanie racz im dać Panie”

i światło wiekuiste na chwilę jest bliżej.

 

Przed bramą cmentarza już poznajesz,

„co ja, co nie – ja”1. A o zmroku nie widać

płomyków i czy snują się czyjeś cienie.

 

 

Poranek

 

Wyjechać, zostawić za sobą to miasto

oblepione strupami czarnego śniegu

skrzypiącego pod butami jak skarga

tych, co przemierzają skulone ulice.

 

Wodzić lepkim od wiatru wzrokiem

po kamiennych stiukach. Patrzeć w okno,

gdy światło jak mleko miesza się z kawą

błądzącą między suchymi wargami.

 

Teraz tylko zgubić się gdzieś na łąkach

między głosem klasztornych wezwań

a chłodem ścian białych jak kwiaty jabłoni.

 

Zbierać o świcie szorstkość trawy -

tych krótko ciętych włosów - trzymając

w palcach wilgotny i pełny zapach.

 

Czytać słowa zapisane w kolorach,

układać wróżby niby wiersze,

zostawić je gdzieś za sobą i skręcić

w kolejną, czarną przecznicę.

 

 

Sople i zawieje,

nie widać drogi,

może jedynie zarys damskiej

sylwetki. Przyjechali, by nasycić się

bielą, zrozumieć chłód i zacząć

go oswajać – przecież nieraz

potrafił wzniecić płomyk

świecy podczas wieczerzy.

 

Przystanęła, gdy zawołał

dzwon kościelny. On pociągnął

ją śliską ścieżką w dół.

Nie wiedzieli, który z kościołów

był teraz bliski zawału.

Mogliby go nawiedzić,

udzielić błogosławieństwa,

(które było im dane)

jak pierwszej pomocy,

usta – usta

na nagim stoku.

 

 

W mijających twarzach

 

Wiem, że czekasz na jesień, kiedy odtrącone liście

jak bezpańskie dzieci będą podbiegać do ciebie

prosząc o miedziaki na cukierki.

Park znów otworzy się kolorami a zajęte sobą pary

będą udawać, że czas zatrzymał się gdzieś między

ich spojrzeniami a śpiewem łabędzi

zbierających się do odlotu.

 

Choć wszyscy będą szeptać, że to koniec lata

i że dotknie nas chłód - ty będziesz czekać na jesień,

kiedy białe i fioletowe wrzosy rozświetlą się

i zaczną spacerować wieczorami

wzdłuż wyludnionych alejek; może usłyszysz

ich krzyk niemal tak głośny jak zbłąkanych pawi

puszących ogony. Policzysz wtedy złote oczka

na piórach jak zmarszczki żłobiące skroń.

 

Będziesz czekać na jesień: zwiewność

pajęczych nitek unoszących się w powietrzu

na kształt prześwietlonej sukienki, smak

młodego wina oglądanego pod światło,

wplątaną we włosy sonatę, która zostawi

czarny fortepian i rozpocznie nowe życie.

Będziesz czekać na jesień, kiedy

w mijających twarzach nie dostrzeżesz własnej.

 

 

* * *

 

Dzień otwierał się jak łupinka kasztana ukazując

rudą skórę owocu, zapraszał, by dotknąć.

W powietrzu czuć było lekką wilgoć, która

o tej porze muska bielą po twarzy.

 

Nie przeszkadzał szum samochodów, choć

ich świst napawał obawą jak w dzieciństwie.

W szklanym budynku rozgrzewały się komputery

niektóre gotowe do ostatniego startu.

 

Alejki parku były rozebrane; wylewane asfaltem,

usuwano kamienie jak zbędną skórę skalpelem,

poprawiano oko jeziorka opuszczonego przez kaczki.

Wszystko po to, by nie było czasu spojrzeć za siebie.

 

Jeszcze nie otworzyła się kawiarnia za rogiem,

(chyba jej tu nie było). Tam można by sączyć

kawę jak myśli podane przez kelnerkę,

która chciała znaleźć się w wierszu.

 

 

1 Z wiersza Józefa Czechowicza Zaduszki.

 
Copyright 2023 | ZeszytyPoetyckie.pl | Redakcja | Mapa serwisu | Regulamin

Akceptuję

Ten serwis wykorzystuje pliki cookies

Serwis wykorzystuje pliki cookies m.in. w celu poprawienia jej dostępności, personalizacji, obsługi kont użytkowników czy aby zbierać dane, dotyczące ruchu na stronie. Każdy może sam decydować o tym czy dopuszcza pliki cookies, ustawiając odpowiednio swoją przeglądarkę.

Więcej informacji znajdziesz w Polityce Prywatności i Regulaminie.

Twoja prywatność jest dla nas ważna

Właściciel serwisu gromadzi i przetwarza dane o użytkownikach (w tym dane osobowe) w celu realizacji usług za pośrednictwem serwisu. Dane są przetwarzane zgodnie z prawem i z zachowaniem zasad bezpieczeństwa. Przetwarzanie części danych może być powierzone innym partnerom.


Przetwarzanie danych

Polityka Prywatności

Zmień ustawienia ciasteczek

Bezpieczeństwo w Internecie