Jacek Karolak - prezentacja |
Kamienny most jak biała nić wyciągnięta z koszuli, którą nosi się zbyt długo – jeszcze milczy.
Skurczyło się miasto na skale, porośnięte niskimi drzewami; teraz może odetchnąć, ale co później, gdy ciężki gwar osunie się na wyciągnięte liście, kruche jak spojrzenie starca.
Ciasne ulice mają krótki oddech, choć ich opowieści ciągną się przez tysiące dni. Możesz znieruchomieć w ich objęciu i słuchać jak przez sen.
Kościoły są jeszcze zamknięte. Światło przekuwa się przez witraże, błądzi po ścianach jak liturgiczne wino w żyłach kapłana, który modlił się tu w niezrozumiałym języku.
W piwnicznym cieniu pieczętują usta porzeczkowym likierem, podają do ręki krążki kiełbasy, którą chciałbyś wywieźć jak zwoje zasuszonych wierszy, niegdyś krwistych, pachnących.
Dzień zaduszny
Za bramą cmentarza podnosi się, jak ze snu, zawiesisty poranek, wilgoć dotyka twarzy, osiada ciężkimi kroplami na kwiatach.
Białe, żółte i czerwone znicze pragną coś powiedzieć, jednak przykryte plastikowymi czapeczkami wzdychają pozbawione głosu.
Wyglądają niemal jak dzieci, którym przykazano zakryć uszy przed zimnem – tylko ta czerń mąci złudzenie zabawy.
Gdyby jeszcze spadł śnieg i przykrył sumienia puchową kołdrą – „dlaczego nie bywamy tu częściej” – ale w odpowiedzi
słychać wiatr uparcie powtarzający: „wieczne odpoczywanie racz im dać Panie” i światło wiekuiste na chwilę jest bliżej.
Przed bramą cmentarza już poznajesz, „co ja, co nie – ja”1. A o zmroku nie widać płomyków i czy snują się czyjeś cienie.
Poranek
Wyjechać, zostawić za sobą to miasto oblepione strupami czarnego śniegu skrzypiącego pod butami jak skarga tych, co przemierzają skulone ulice.
Wodzić lepkim od wiatru wzrokiem po kamiennych stiukach. Patrzeć w okno, gdy światło jak mleko miesza się z kawą błądzącą między suchymi wargami.
Teraz tylko zgubić się gdzieś na łąkach między głosem klasztornych wezwań a chłodem ścian białych jak kwiaty jabłoni.
Zbierać o świcie szorstkość trawy - tych krótko ciętych włosów - trzymając w palcach wilgotny i pełny zapach.
Czytać słowa zapisane w kolorach, układać wróżby niby wiersze, zostawić je gdzieś za sobą i skręcić w kolejną, czarną przecznicę.
Sople i zawieje, nie widać drogi, może jedynie zarys damskiej sylwetki. Przyjechali, by nasycić się bielą, zrozumieć chłód i zacząć go oswajać – przecież nieraz potrafił wzniecić płomyk świecy podczas wieczerzy.
Przystanęła, gdy zawołał dzwon kościelny. On pociągnął ją śliską ścieżką w dół. Nie wiedzieli, który z kościołów był teraz bliski zawału. Mogliby go nawiedzić, udzielić błogosławieństwa, (które było im dane) jak pierwszej pomocy, usta – usta na nagim stoku.
W mijających twarzach
Wiem, że czekasz na jesień, kiedy odtrącone liście jak bezpańskie dzieci będą podbiegać do ciebie prosząc o miedziaki na cukierki. Park znów otworzy się kolorami a zajęte sobą pary będą udawać, że czas zatrzymał się gdzieś między ich spojrzeniami a śpiewem łabędzi zbierających się do odlotu.
Choć wszyscy będą szeptać, że to koniec lata i że dotknie nas chłód - ty będziesz czekać na jesień, kiedy białe i fioletowe wrzosy rozświetlą się i zaczną spacerować wieczorami wzdłuż wyludnionych alejek; może usłyszysz ich krzyk niemal tak głośny jak zbłąkanych pawi puszących ogony. Policzysz wtedy złote oczka na piórach jak zmarszczki żłobiące skroń.
Będziesz czekać na jesień: zwiewność pajęczych nitek unoszących się w powietrzu na kształt prześwietlonej sukienki, smak młodego wina oglądanego pod światło, wplątaną we włosy sonatę, która zostawi czarny fortepian i rozpocznie nowe życie. Będziesz czekać na jesień, kiedy w mijających twarzach nie dostrzeżesz własnej.
* * *
Dzień otwierał się jak łupinka kasztana ukazując rudą skórę owocu, zapraszał, by dotknąć. W powietrzu czuć było lekką wilgoć, która o tej porze muska bielą po twarzy.
Nie przeszkadzał szum samochodów, choć ich świst napawał obawą jak w dzieciństwie. W szklanym budynku rozgrzewały się komputery niektóre gotowe do ostatniego startu.
Alejki parku były rozebrane; wylewane asfaltem, usuwano kamienie jak zbędną skórę skalpelem, poprawiano oko jeziorka opuszczonego przez kaczki. Wszystko po to, by nie było czasu spojrzeć za siebie.
Jeszcze nie otworzyła się kawiarnia za rogiem, (chyba jej tu nie było). Tam można by sączyć kawę jak myśli podane przez kelnerkę, która chciała znaleźć się w wierszu.
1 Z wiersza Józefa Czechowicza Zaduszki. |