Z księgi odwróceń
Chyli się ku jesieni noc. Ku ptakom –
klucze. I kluczy pęk, który wiruje w pustce. Wiatr
rozrywa paciorki w dłoniach przedwcześnie
zmarłych kobiet. Ile ich było w ciągu jednego życia?
Ile będzie matek i sióstr porzuconych w pół drogi
albo wydanych na pastwę żelaznych konstrukcji, które miały
robić za podwodne śruby, a pokryła je rdza? Pomiędzy
dwoma światami orczyk jakby z przyzwyczajenia
chodzi jeszcze w górę i w dół. Ale tylko udajemy,
że liny wciąż są napięte: tu niebo,
tu ziemia. Niech będzie. Bo tak naprawdę
widać już tylko niebiesko-brązową flagę
wbitą nieudolnie w grząską próżnię. I zatykamy uszy
na tę prawdę, że kto samotnie
wchodzi w dorosłość, ten będzie całował
powietrze, wypalał śluz,
łykał meteory.
Pierwsza śmierć
Ojciec siwieje z dnia na dzień, a matka idzie
w zaparte – podniesiemy się. Ściany domu
przechylają się na stronę, po której mieszkają
ryby. Ostre i bezwonne trawy co wieczór uderzają
o cienkie szkło, jakby sierpień odkleił się
od brzegów miasta. Inaczej zaczynają kursować
pociągi podmiejskie, inaczej kształtują się kursy
walut. Lata dziewięćdziesiąte zdążą jeszcze
zagłuszyć odgłos przesuwanych płyt, naga źrenica
zdąży zamieszkać w rudych sukniach lipcowych
sosen. Tymczasem trwa pościg za karawanami
rozpylonymi w powietrzu, ślepe pustynie poszukują
swojego piasku. A piasek
przesypują umarli – robią tak,
żeby w każdej chwili była inna ilość,
żeby nigdy nie było tak samo.
Niebieski adapter
Jam jest igła twoja, mówi,
jam cię przeszyła i zwiodła. Widzę ją
wyraźnie: smukła, niepokalana, zrodzona
z lakieru i trzasku. Prawie śmieszna. Kiedy się kłania,
czuję ból w gardle. Kiedy tańczy, znów należę
do ziemi: budzą mnie boże jutrznie, wychodzę w pole
i w pocie czoła staję się swoim ciałem. Światło
przemienia się symetrycznie, kroczy po płycie
jak nić: dzieci sięgają po rozgrzane piersiówki,
a potem, mrużąc oczy, ocierają się
o siebie. Świadomość jest jeszcze
poza zasięgiem – stroi się w czerwone mrówki,
które na ścianach letniskowych ogrodzeń
rozrysowują mapy przyszłych pożóg.
Jam jest igła twoja, mówię,
jaki ścieg wybierasz:
pętelka czy krzyżyk?
Tusz
Rzeka płynie korytem ku źródłu, niecką ku twarzom
topielców. W złe, lipcowe popołudnia
drzewa zrzucają korony, a trasy owych pojazdów
o silnikach na ocet krzyżują się
w drewnie. Miesiąc obraca się na bok,
a w jego brzuchu widać preparaty minionych sezonów,
królewską korespondencję w baraniej kiszce,
twarze przyrośnięte do połamanych mebli –
ten wieczór drożeje z minuty na minutę, a inflacji
nie powstrzyma nawet nagłe uderzenie w twarz,
łyk wódki, dłonie zaciśnięte na czyichś
mankietach. I tylko ta dioda w ciemnym kącie
pokoju jeszcze mruga, jeszcze
nawołuje do życia,
a życie
pryska i wiruje w odpływach,
promienieje.
* * *
Słyszysz? To jej suknie
z nenufarów i rdzy. Ptak,
nie kobieta. Być może przystaje właśnie
przed klatką schodową i kłóci się z listonoszem.
Kto wie, czy nie zabiera mu nawet torby i nie rozrzuca
kopert na wszystkie strony. Tak, niech będzie,
że ów krótki moment listopadowego popołudnia
złapał równowagę i utrzymuje się niewzruszony
między gzymsem a parapetem. Bo gdy odstawiam filiżankę
z kawą, jest już inna godzina, tło inne. Przestrzeń
odarta z powietrza i sklepienie o barwie neonu
sklepowego. Ktoś wymiotuje przez okno akademika,
ktoś inny śmieje się obracając w palcach figurkę
Neptuna. I znów nie mam ciała. Albo inaczej:
kwateruję jednocześnie we wszystkich ścianach
tego małego mieszkania na poddaszu
i jak ów słowiański bóg zawiaduję sterami
nocy. I oto niepostrzeżenie staję się Ablem,
naszymi wyjściami na papierosa, rozmową
o niezdanym egzaminie, pornografią.
Mogłaś być niebem, Mnemosyne,
a wysysa cię ornat.
Podziemne jeziora stoją niezmącone
I jeszcze znaleźć jeden wiersz na ten
powracający, nieuzasadniony niepokój.
Nazwać go i dookreślić, nie uciekać
od nazw. Przerwać
drzemkę dróżnika we Wsi Małej, żarty nad rozlewiskiem,
kiedy ojciec nieopatrznie topi parę bliźniaków
w pierwszym dniu wakacji, rozmowę dwóch nauczycielek
nad śrubką, która kilka dni później odkręci się
od siedzenia. Lecz nade wszystko
głos, ów dudniący głos,
destylat próżni,
bogate w składniki pożywienie dla dzwonów
i drewnianych pudeł. Rozkaz jest nagły i bolesny:
zaprzestać walki ze śnieżycą, zamknąć oczy.
Na nic się zdały pociski wroga Germana,
bo żaden nie śmiał obalić na górze Chrystusa Pana
Moje dzieci, mówię,
miesiąc się rozbudził i obraca ku wam,
nie otwierajcie ust.
Marcin Orliński (ur. 1980) - poeta, krytyk literacki. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Laureat wielu ogólnopolskich nagród literackich. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w dziedzinie literatury. Redaktor "Neurokultury" i "Zeszytów Poetyckich". Wydał tomy wierszy Mumu humu (Kraków 2006), Parada drezyn (Łódź 2010) oraz Drzazgi i śmiech (Poznań 2010). Publikował w takich czasopismach, jak "Gazeta Wyborcza", "Przekrój", "Tygodnik Powszechny", "Twórczość", "Akcent" czy "Bez dogmatu". Tłumaczony na języki angielski i szwedzki. Mieszka i pracuje w Warszawie. Oficjalna strona: www.marcinorlinski.pl |