Gwóźdź w czaszce, czyli… idą młodzi |
Petr Bohdanovič
Od ponad trzydziestu lat obserwuję wchodzenie do literatury polskiej kolejnych zdolnych i bardzo zdolnych poetek i poetów. Widzę więc odnawiające się po latach posuchy byty artystyczne, odradzające się jak życie po zimie lub wybuchające z nicości talenty poetyckie, a wszystkie one (te byty i talenty) występują zazwyczaj pod sztandarem solidarnie wspierających się przedstawicieli danego rocznika, utożsamiają się ze środowiskiem skupionym wokół jakiegoś czasopisma, wydawcy czy instytucji, a niekiedy także odwołują się do etosu szerzej pojmowanego pokolenia. Zapamiętuję z tych objawień nowe strategie w zakresie stylu i języka, przyswajam twarze z okładek, zakochuję się w całych książkach albo wybranych utworach z tych książek, a zdarza się i tak, że poznaję owych debiutantów osobiście, gdy na przykład spotkamy się (to akurat jest epizod sprzed 15 lat) w tym samym miejscu pracy. W zasadzie nie interesują mnie powody, dla których nowe nazwiska zdobywają szlify utalentowanych debiutantów – nie ma wszak większego znaczenia, gdzie i w jakich okolicznościach ujawnią się młodzi zdolni autorzy – konkurs ogólnopolski, festiwal poezji, seria wydawnicza, osobiste wsparcie uznanego krytyka lub profesora itp. Zastanawiam się nad tym wtedy dopiero, kiedy rzecz odbywa się poza świadomością lansowanego bytu, czyli na przykład w labiryncie działań zakulisowych, w piekiełku koterii albo – co jeszcze gorsze – przy pełnej świadomości osób zainteresowanych, którym nie przeszkadza łamanie norm etycznych i działanie wbrew oczekiwanej szczerości wypowiedzi oraz wbrew determinantom potocznie rozumianej prawdy artystycznej, jaka zazwyczaj towarzyszy uprawianiu sztuki. A zatem – wracając do sedna sprawy – stwierdzam, że w przeszłości nie interesowały mnie (i w zasadzie nadal mnie nie interesują) promocyjne działania logistyczne, które siłą rzeczy trzeba wykonać wokół nowego nazwiska, zawsze bowiem interesował mnie efekt końcowy, czyli książka. A dlaczego? Ponieważ zakładałem (i nadal zakładam), że taka książka jest wypadkową obiektywnie pozytywnych koincydencji. Mam oczywiście świadomość, że sprawy te nie dzieją się w próżni środowiskowej lub w oderwaniu od emocji, skandalizujących zabiegów promocyjnych i bez czujnego opukiwania oraz osłuchiwania potencjalnego Bytu, mającego wejść do literatury z pierwszą własną książką. Ponieważ jednak sprawy te – jak sądzę – bliższe są socjologom kultury, badającym współczesne zjawiska artystyczne, niż moim amatorskim konstatacjom, tak więc oddaję ten obszar pod ogląd kompetentnym znawcom przedmiotu. Ja pozostaję zazwyczaj przy dosyć subiektywnym oglądzie zawartości książek debiutantów, gdyż od zawsze, gdy tylko nauczyłem się czytać i rozumieć poezję współczesną, zadziwia mnie w nich fenomen świata przedstawionego, własny świat poszczególnych autorów (a więc sposób obrazowania i metaforyzowania) z jednej strony, a z drugiej – język, rozpoznawalna dykcja, zwana też stylem. Im pięknej się te fenomeny poszczególnych autorów różniły między sobą w przeszłości, im ciekawiej różnią się dzisiaj także, tym większą miałem zawsze i ma nadal satysfakcję, obcując z tekstem, z materią wiersza, z książką jako zamkniętą całością, ale jednak – zgodnie z teorią Umberta Eco – obcując z dziełem ciągle otwartym. Tak więc pamiętam ze swojej ponad trzydziestoletniej praktyki czytelniczej debiuty mroczne, przebiegłe, olśniewające, nudne, inteligentne, wymęczone, precyzyjne, spontaniczne, sztywne, a nawet zabawne i denerwujące. W sumie – najmocniej zapisały się w mojej pamięci te – które z jakiegoś powodu odpychały, te – które zadziwiały choć nie pociągały, oraz te wszystkie – które uwodziły czymś krystalicznie świeżym lub szczerze niepokornym. Kilka dni temu otrzymałem od Dawida Junga, redaktora naczelnego „Zeszytów Poetyckich”, trzy nowości wydawnicze, które należą do dwóch różnych serii „ZP”. Co je łączy? Logo redakcji, adnotacja o wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz wiek autorów (idą młodzi!). Dwie z tych pozycji, czyli Joanny Dziwak „Sturm & Drang” oraz Jakuba Sajkowskiego „Ślizgawki” – to absolutne debiuty. Joanna i Jakub są, jak wynika z adnotacji na okładkach, nominowanymi do nagrody głównej finalistami ogólnopolskiego konkursu na debiut poetycki o Nagrodę im. Andrzeja Krzyckiego, edycja 2010. Marcin Łukasz Makowski, choć miał już ponoć jakąś publikację zwartą (więc trudno nazwać go debiutantem), dla mnie jest autorem zupełnie nowym. W mojej zatem świadomości, a więc w świadomości nałogowego czytelnika poezji współczesnej, Marcin niewątpliwie zadebiutuje książką „Uniwersalna teoria wszystkiego”.
I
„Sturm & Drang”– żeby oswoić się z innością tej poezji, musiałem książkę przeczytać dwa razy. Żeby jednak poprzednie zdanie miało sens, trzeba zdefiniować pojęcie „inność”, skoro użyłem go w odniesieniu do wierszy Joanny Dziwak. Dla mnie „inność” wpisana w kontekst tego, co zawiera debiutancki zbiór wierszy mieszkającej w Krakowie poetki, jest synonimem oryginalności, jest przeciwieństwem nudy, jest zapowiedzią nowego języka, jest wreszcie kwaśno-słodką opowieścią o dojrzewaniu pozbawionej złudzeń kobiety. Autorka, jak mniemam, świadomie odcina się od lightowej, bulwarowej odmiany feminizmu i nazywa rzeczy po imieniu, zdziera zasłonę dulszczyzny z egzystencjalnego reality-show, mając w pogardzie bezowocne i tchórzliwe eufemizowanie na tematy, które domagają się nagości oraz ciosu pięścią między oczy. W tym miejscu warto zacytować Bohdana Zadurę, który wsparł tę książkę kilkoma zdaniami na czwartej stronie okładki: „Cieszy mnie ten debiut (…), bo jest wyrazisty, jest mocny (jak tytułowa burza i napór), opowiada wreszcie pewną historię o dojrzewaniu, w którą się wierzy i która nie jest opowieścią pensjonarki, a jest zarazem opowieścią o świecie, o zderzeniu z nim, o języku wreszcie, możliwościach, które daje, i pułapkach, które zastawia”. Wszystko to, o czym wspomina B. Zadura, przychodzi na myśl niemal od razu po zamknięciu zbioru, a zwłaszcza po lekturze ostatniego tekstu z tego zbioru. Tak, „Wietrzenie” jest właściwym wierszem na właściwym miejscu, jest strzałem w serce, tak – jak cała książka jest gwoździem wbitym w czaszkę. Tom wierszy „Sturm & Drang” jest – moim zdaniem – interesująco pomyślanym i precyzyjnie przez autorkę zrealizowanym „kopniakiem literackim”, czyli na poły prowokacją, a na poły stworzeniem nowej jakości. Czytam tę książkę i stwierdzam nie bez satysfakcji, że poezja Joanny Dziwak odbiera mi tak zwany święty spokój, skutecznie zakłóca miłą (a nawet mieszczańską) radość kontemplowania czegoś, co zwykliśmy nazywać poezją kulturową. Przyzwyczajeni przez uznanych poetów do obcowania z dykcją miłoszowsko-herbertowską, ewentualnie do wypraw w rejony późnego Różewicza, Zagajewskiego czy Krynickiego, wobec tej książki stajemy albo ogłuszeni właśnie jej innością i dynamizmem, albo bezradni wobec braku tego, czego ona na pierwszy rzut oka nie zawiera. Ale czy na pewno nie zawiera? Owszem, ta książka jest wyprawą do miejsc stworzonych przez popkulturę i subkulturę, do krainy młodości, gdzie rodzą się skowyt i cierpienie, miłość, nadzieja i rozczarowanie, burza i napór, ale to nie są – śmiem twierdzić – jedyne oraz mentalnie zdepilowane przez mass media wątki i motywy, wśród których toczy się walka młodej kobiety z dookolnym światem i jakże złudnymi urokami życia. Droga, jaką przebywa podmiot liryczny tych wierszy – poznajemy go przy „Skurczach”, a rozstajemy się z nim przy „Wietrzeniu” – nie jest drogą wyemancypowanej pensjonarki (że użyję określenia B. Zadury), która nigdy nie przekracza zasad kindersztuby, jest raczej drogą inteligentnej, wkurzonej na wiele rzeczy i spraw anty-Barbie. Bohaterka, którą dostrzegamy w konstrukcji psychologicznej podmiotu lirycznego, jest osobą świadomą meandrów losu, w które się wpada przychodząc na świat, jest świadomą zawiłości własnego ciała i tajemnic własnej duszy, z którymi niekiedy trudno dojść do porozumienia. Stąd też pochodzące od autorki słowa otwierające książkę („Oddychanie powietrzem silnie uzależnia // nie zaczynaj oddychać”) oraz zamykająca ją „Koda” („Kompletny rozkład // jazdy”) nie są w tym zbiorze bez znaczenia.
II
„Ślizgawki”– oglądam spis treści i dostrzegam ogień. Ogień jako motyw przewodni obu części książki. Co z tym ogniem? I dlaczego najpierw: odchodząc od ognia? Czytam te wiersze z części pierwszej debiutanckiego tomu Jakuba Sajkowskiego, próbuję je poskładać jednym palcem w coś na kształt dłoni („1989”), czyli w logiczną całość, a one – jak w tym żarciku Wolanda („Jałta”), który późną wiosną wybrał się na Patriarsze Prudy („You will never walk alone”), rozchodzą się, zmieniają kształty, mówią różnymi językami, przywołują wspomnienia oraz imiona kobiet, stają się obrazami miejsc mijanych i poznawanych w kolejnych rejsach – tak samo zresztą wciągające, niezależnie od tego, czy chodzi o rejs Moskwa-Odessa, czy Winogrady-Wilczak, tak samo ciągle niejednoznaczne, jak opowieści ukryte w ikonach prawosławia. Zaletą tych wierszy – w moim, subiektywnym odczuciu – jest ich zwięzłość, ich ukonkretnienie w biografii autora, ale i swego rodzaju migotliwość. Nie myślę o denerwującej migotliwości świecidełek, myślę o szlachetnej migotliwości wody rzek, morza, jeziora, gdy patrzymy na nie pod słońce lub nocą, przy pierwszej letniej pełni księżyca. Odnoszę też wrażenie, że Sajkowski jest poetą głęboko lirycznym (oto moja ulubiona „Inwokacja”, ale nie tylko!), który potrafi rozsądnie i po męsku obchodzić się z materią wiersza. Żadnego rozmamłania – ani w języku, ani metaforyce, ani w obrazowaniu. A co z ogniem? Gdzieś tam, w jednym wierszu pojawia się, ale zaraz gaśnie, jakby chciał nie rzucać się w oczy, znając swoją moc, objawiającą się każdego dnia w strukturze świata i prawach fizyki. Druga część „Ślizgawek” to być może odwrotność pierwszej, czyli: wracając do ognia. Czytajmy więc. Godzinę później mam już jasność. Przeczytałem. Już wiem – a przynajmniej zdaje mi się, że wiem – dlaczego ta druga część książki wygląda tak, jak wygląda i zawiera to, co zawiera. Nie zdradzę wszystkiego, niech każdy następny czytelnik sam zgłębi tę książkę (i jej konstrukcję) dla własnej przyjemności odkrywania poetyckiego kunsztu Jakuba Sajkowskiego. Powiem tylko, że wracają tytuły wierszy, wracają miejsca, motywy, wraca ruda suka, pewne rozmowy z części pierwszej mają tutaj ciąg dalszy, a całość (cała druga część książki) opuszcza ramy poezji lirycznej i staje się zbiorem tekstów zbójeckich (to w nawiązaniu do „Książek zbójeckich” Wojciecha Karpińskiego), wypalanych na długie lata (niczym najwyższego sortu cegła klinkierowa) żywym ogniem języka. Nie wiem, jak wiele czynności w układzie tego zbioru musiał wykonać redaktor tomu, nie wiem jak bardzo swoim redaktorskim okiem wsparł on zamysł autorski, ale niemal pewne jest, że bez autorskiej wizji robota redaktora w tym konkretnym przypadku mogłaby okazać się niemal nadmiarem, jeżeli nie nadużyciem. Tak więc ufam swojej intuicji i postanawiam wrócić jeszcze kiedyś do tej książki, aby – na przykład – śledzić rozwój Sajkowskiego w następnym zbiorze jego wierszy. Na koniec tylko – w ramach zachęty do lektury – śmiem twierdzić, że tytułowe „Ślizgawki”, obok wielu innych, są wierszem rasowym, w najlepszym znaczeniu tego słowa, bezwzględnie zapowiadającym ciąg dalszy, a kończące książkę, niepokojąco baudelairowskie, „Małe rezurekcje” są najpewniej zapowiedzią tego, co już powstaje, już rodzi się w sercu i umyśle poety.
III
„Uniwersalna teoria wszystkiego”– no tak, przeczytałem, nie ukrywam – z zainteresowaniem, a nawet w pewnym pozytywnym zadziwieniu tę diablo inteligentną książkę. I co? W pierwszym odruchu, niemal automatycznie pojawiają się skojarzenia: szkoła nowojorska – Frank O’Hara, Jack Kerouac – powieść drogi, Jim Morrison – alternatywa (może autodestrukcja), Jean Baudrillard – postmodernizm i symulakry. Pierwsze z brzegu. A wszystko to przychodzi mi do głowy bez odrobiny szubrawczego samozachwytu nad własnym polotem, bez recenzenckiej złośliwości, są to po prostu skojarzenia, wolne od wszelkiej próby wartościowania. Ponieważ nie lubię, gdy tak wiele skojarzeń odgradza mnie od rdzenia i prawdy poetyckiego przekazu, na wszelki wypadek czytam całość jeszcze raz. Zadaję sobie trud i odrzucam skojarzenia, zdzieram z tych wierszy wierzchnią ich warstwę, tę kulturowo-skojarzeniową właśnie, i co mi zostaje. Powoli rozpoznaję twarz Makowskiego, prawdziwą twarz poety, któremu najwyraźniej udaje się przemieszczać po zakamarkach egzystencji w wehikule języka odartym z banału i barokowej metafory. Zacznijmy od końca, no, prawie od końca, bo od wierszy „Wyliczanka po fakcie” i „Nie mam pomysłu na wieczór”. Czytam i myślę – napiłbym się z autorem wódki na znak powinowactwa naszych zmysłów i zgody na mroczny nieco odcień jego duszy. Potem jest równie dobrze, równie interesująco, otwieram kolejne drzwi w czterech ścianach wiersza: oto „Night Express”, „Dzwonisz pod jej numer a”, przede wszystkim zaś „Teleferie” zakończone dystychem przewrotnie uwikłanym w wulgaryzm, peanem na cześć młodości – ty i ja to mikrokosmos // razem jesteśmy zajebistą wiosną. Ale i to nie koniec, bo przecież za chwilę wkraczam do geometrii nieeuklidesowych, gdzie owiewa mnie portowy wiatr („26 stycznia”), skądś spadają na moją głowę autobusy i dziwki. Stamtąd już tylko krok – jakby ciągnął mnie ku sobie nierozumny żywioł – do „Qui pro quo”, w którym dopadają mnie słowa: jestem szybki w słowach. // znam poezję ameryki. // zgubiłem się w paryżu. zgubiłem się w wenecji. // widziałem całą masę rzeczy o których mógłbym napisać całą masę wierszy. Rozumiem sens takich wyznań, znam to nie do końca zdefiniowane uczucie rozpierającej młodego człowieka genialności. I nie mam nic przeciwko takiemu obrazowi świata Marcina Makowskiego. Bo co niby miałoby być na początku drogi? Zwątpienie i poczucie bezsensu? Ujarzmiony talent i żałosne pismaczenie, udawanie literata w prowincjonalnej gazecie? Dla chleba i w przeczuciu klęski? Wystarczającym usprawiedliwieniem dla frazy twoja dziewczyna powinna być moją dziewczyną // mam talent są słowa z ostatniego wiersza zamykającego książkę („Evening becomes electric”) zamknąłem oczy // w nadziei że świat kocha się w jedności // i jeśli coś może nas uratować // to właśnie to. Tak oto wypełnia się uniwersalna teoria wszystkiego, przeczuta i spisana ręką autora. Tyle tylko, że dotyczy to zaledwie ostatniego rozdziału pt. „Reguła Blumenfelda”. Jak zatem dobrać się do trzech wcześniejszych („Czas apokalipsy”, „Odruchy warunkowe” i „Amerykański sen”)? To proste. Wystarczy je przeczytać, aby zrozumieć ową teorię wszystkiego, a jeżeli nie zrozumieć, to chociaż zbliżyć się do niej na odległość poetyckiej ciemnej materii, która nie przed każdym otworzy na oścież strukturę swoich tajemnic. Jest w tych wierszach bogactwo wszelkiego dobra i wielu dramatów zapisanych językiem czasu przeszłego, ujętych krwistą smugą teraźniejszości. Nie wyobrażam sobie, aby taka książka mogła przejść bez echa, aby można ją było smakować wyłącznie w wersji odrzuconej przeze mnie „gry w skojarzenia”. Kto chciałby tak czytać Makowskiego, niemal na pewno od razu skazuje się na porażkę. Na stratę. Doradzam raczej trud eksploratora. Taki trud niszczy, co prawda, obuwie i skórę rąk, ale gwarantuje nagrodę, jaka przypada tylko odkrywcy. I to tyle. Niech więc ostatnim zdaniem tego tekstu, mojego tekstu, będzie jakże mi bliska i niezwykle trafna – w odniesieniu do doświadczeń i kondycji poety – myśl wyjęta z wiersza „Silentium”: podobnie jest ze słowami // które przecinają nasze gardła ale ratują życie. |