Marcin Makowski „Uniwersalna teoria wszystkiego” już w sprzedaży |
Marcin Łukasz Makowski - rocznik 1986, absolwent historii, student filozofii (albo może być: zajmuje się historią idei i filozofią). Publikował m.in. w Kresach, Odrze, Toposie, Pograniczach, Portrecie, Tyglu Kultury, Tygodniku Powszechnym i wielu innych. Laureat licznych ogólnopolskich konkursów literackich. Mieszka w Krakowie.
Marcin Łukasz Makowski „Uniwersalna teoria wszystkiego”
tom II Redaktor tomu: Marcin Orliński
O debiucie Marcina Makowskiego:
Bohatera niektórych wierszy Makowskiego drażni totalizacja doznań, stereotyp uczuciowości, chciałby wywikłać się spod kulturowych macek, zerwać sznurki, za pomocą których jest poruszany przez kulturę i „własne” (powiedzmy) skłonności. Czy to nie jest ciekawe? Mówię o szarpaninie, o rozdrażnieniu, o specyficznym napięciu niektórych monologów, o irytacji, która wiąże się z melancholią. (...) Chciałbym zaufać temu świeżemu, impulsywnemu talentowi.
Karol Maliszewski
„Uniwersalna teoria wszystkiego” – no tak, przeczytałem, nie ukrywam – z zainteresowaniem, a nawet w pewnym pozytywnym zadziwieniu tę diablo inteligentną książkę. I co? W pierwszym odruchu, niemal automatycznie pojawiają się skojarzenia: szkoła nowojorska – Frank O’Hara, Jack Kerouac – powieść drogi, Jim Morrison – alternatywa (może autodestrukcja), Jean Baudrillard – postmodernizm i symulakry. Pierwsze z brzegu. A wszystko to przychodzi mi do głowy bez odrobiny szubrawczego samozachwytu nad własnym polotem, bez recenzenckiej złośliwości, są to po prostu skojarzenia, wolne od wszelkiej próby wartościowania. Ponieważ nie lubię, gdy tak wiele skojarzeń odgradza mnie od rdzenia i prawdy poetyckiego przekazu, na wszelki wypadek czytam całość jeszcze raz. Zadaję sobie trud i odrzucam skojarzenia, zdzieram z tych wierszy wierzchnią ich warstwę, tę kulturowo-skojarzeniową właśnie, i co mi zostaje. Powoli rozpoznaję twarz Makowskiego, prawdziwą twarz poety, któremu najwyraźniej udaje się przemieszczać po zakamarkach egzystencji w wehikule języka odartym z banału i barokowej metafory. Zacznijmy od końca, no, prawie od końca, bo od wierszy „Wyliczanka po fakcie” i „Nie mam pomysłu na wieczór”. Czytam i myślę – napiłbym się z autorem wódki na znak powinowactwa naszych zmysłów i zgody na mroczny nieco odcień jego duszy. Potem jest równie dobrze, równie interesująco, otwieram kolejne drzwi w czterech ścianach wiersza: oto „Night Express”, „Dzwonisz pod jej numer a”, przede wszystkim zaś „Teleferie” zakończone dystychem przewrotnie uwikłanym w wulgaryzm, peanem na cześć młodości – ty i ja to mikrokosmos // razem jesteśmy zajebistą wiosną. Ale i to nie koniec, bo przecież za chwilę wkraczam do geometrii nieeuklidesowych, gdzie owiewa mnie portowy wiatr („26 stycznia”), skądś spadają na moją głowę autobusy i dziwki. Stamtąd już tylko krok – jakby ciągnął mnie ku sobie nierozumny żywioł – do „Qui pro quo”, w którym dopadają mnie słowa: jestem szybki w słowach. // znam poezję ameryki. // zgubiłem się w paryżu. zgubiłem się w wenecji. // widziałem całą masę rzeczy o których mógłbym napisać całą masę wierszy. Rozumiem sens takich wyznań, znam to nie do końca zdefiniowane uczucie rozpierającej młodego człowieka genialności. I nie mam nic przeciwko takiemu obrazowi świata Marcina Makowskiego. Bo co niby miałoby być na początku drogi? Zwątpienie i poczucie bezsensu? Ujarzmiony talent i żałosne pismaczenie, udawanie literata w prowincjonalnej gazecie? Dla chleba i w przeczuciu klęski? Wystarczającym usprawiedliwieniem dla frazy twoja dziewczyna powinna być moją dziewczyną // mam talent są słowa z ostatniego wiersza zamykającego książkę („Evening becomes electric”) zamknąłem oczy // w nadziei że świat kocha się w jedności // i jeśli coś może nas uratować // to właśnie to. Tak oto wypełnia się uniwersalna teoria wszystkiego, przeczuta i spisana ręką autora. Tyle tylko, że dotyczy to zaledwie ostatniego rozdziału pt. „Reguła Blumenfelda”. Jak zatem dobrać się do trzech wcześniejszych („Czas apokalipsy”, „Odruchy warunkowe” i „Amerykański sen”)? To proste. Wystarczy je przeczytać, aby zrozumieć ową teorię wszystkiego, a jeżeli nie zrozumieć, to chociaż zbliżyć się do niej na odległość poetyckiej ciemnej materii, która nie przed każdym otworzy na oścież strukturę swoich tajemnic. Jest w tych wierszach bogactwo wszelkiego dobra i wielu dramatów zapisanych językiem czasu przeszłego, ujętych krwistą smugą teraźniejszości. Nie wyobrażam sobie, aby taka książka mogła przejść bez echa, aby można ją było smakować wyłącznie w wersji odrzuconej przeze mnie „gry w skojarzenia”. Kto chciałby tak czytać Makowskiego, niemal na pewno od razu skazuje się na porażkę. Na stratę. Doradzam raczej trud eksploratora. Taki trud niszczy, co prawda, obuwie i skórę rąk, ale gwarantuje nagrodę, jaka przypada tylko odkrywcy. I to tyle. Niech więc ostatnim zdaniem tego tekstu, mojego tekstu, będzie jakże mi bliska i niezwykle trafna – w odniesieniu do doświadczeń i kondycji poety – myśl wyjęta z wiersza „Silentium”: podobnie jest ze słowami // które przecinają nasze gardła ale ratują życie.
Petr Bohdanovič z: „Gwóźdź w czaszce, czyli… idą młodzi”
Nakład wyczerpany. |