Nie napisałem jeszcze swojego epitafium |
Rozmowa z Dawidem Majerem
Dawid Jung: Czy jesteś zwolennikiem Borgesa, który twierdził, że poeci są w jakiejś części również naukowcami, że powinni być interdyscyplinarni i rozwijać się wielokierunkowo jak polihistorzy? Pytam o to, bo w artykule Przemysława Guldy „Poczet młodej gdańskiej poezji” dla „Gazety Wyborczej” wspominasz, że byłeś wielkim fanem literatury science fiction. Czy poezja może być futurologiczna?
Dawid Majer.: Słabo znam Borgesa. Czytałem kilka jego pojedynczych wierszy kilka lat temu. Gulda rozmowę przeprowadził przez telefon. Obyło się bez autoryzacji, co nie oznacza, że nie jestem zadowolony z jego tekstu. Jednak akcent położony na science fiction jest w nim być może za duży. Po prostu rozmawialiśmy o pierwszych próbach literackich i fascynacjach. Opowiedziałem mu o tym jak w podstawówce namiętnie czytałem Młodego Technika i Nową Fantastykę. Wspomniałem również o tym, że podjąłem się wtedy, w wieku lat około 12, czy 11, napisania powieści fantastyczno-naukowej na konkurs, jaki ogłosiło jedno z tych pism. Skończyło się na kilkunastu stronach i sprawę zawiesiłem. Nie potrafiłem tego zakończyć – brakowało mi konceptu i dyscypliny. Więcej tam było fiction niż science...
Owszem fascynowała mnie technika i nauka, ale raczej jej zjawiskowa otoczka. Byłem i pozostanę w tych sprawach dyletantem. Odkąd pamiętam miałem problemy w szkole z naukami ścisłymi, więc być może była to utajona próba zmierzenia się z jakimiś kompleksami. Literatura tego gatunku przede wszystkim rozbudziła moją wyobraźnię – i na tym jej rola się kończy. Tak jak luźne zainteresowania mechaniką, czy astronomią. Przygoda trwała krótko. Pamiętam jak dziś opowiadanie opublikowane w Nowej Fantastyce, pt. „Półmisek”. Autora nie pamiętam. Egzemplarza numeru nie posiadam. W wyniku lektury zacząłem się interesować filozofią, bo została w tym kawałku wyłożona obrazowo i zabawnie„Metafizyka” Arystotelesa. Myślę dziś, że w pewnym sensie był to pewien „autentyk”, choć nigdy na jednym się nie kończy, zawsze jest ich kilka. Podobnie można powiedzieć o powieści „Podróż w głąb ziemi” Juliusza Verne'a, której nigdy nie przeczytałem do końca, a jedynie w jednej trzeciej. Celowo – chciałem zachować wrażenie spotkania z czymś niesamowitym, mistycznym. Podobnie czymś w rodzaju autentyku był dla mnie film „Odyseja kosmiczna 2001” Kubricka, którą w dzieciństwie obejrzałem dobre kilkanaście razy.
Nie nazwałbym siebie wielkim fanem literatury science fiction ani fantasy. Owszem, czytałem Oramusa, Arthura C. Clarke'a, czy Urszulę Le Guin oraz wspomniane magazyny i inne tytuły – również z kręgu nauki, a nawet zjawisk paranormalnych. Prenumerowałem nawet krótko pismo „UFO”. Ciekawiły mnie zjawiska poronione, świat snów i ogrom kosmosu. Jednocześnie interesowały mnie historie wypraw geograficznych, szczególnie na biegun północny czy południowy. To wszystko przede wszystkim działało na wyobraźnię. Być może był to pewien dziecięcy eskapizm. Wyjaśniam przy okazji tego wywiadu, bo w artykule Guldy pojawiło się to ze wskazaną dziennikarska powierzchownością.
Wielokierunkowość i interdyscyplinarność. Z biegiem lat zawężam swoją aktywność do literatury i tylko pisania. Odhaczałem różne możliwości na przestrzeni lat, poznając swoje możliwości, był to czas poszukiwania i marzeń. Nadal fascynuje mnie wiele mediów i różne sposoby manifestacji swojej świadomości, swoich emocji i myśli. Okres, o którym przed chwilą mówiłem zbiegł się z moją fascynacją malarstwem. Impresjonizm, gra świateł. Przed szkołą średnią chciałem być malarzem i myślałem o tym bardzo poważnie – przynajmniej tak poważnie jak może o tym myśleć chłopiec w wieku lat dajmy na to jedenastu. Poddałem się, bo zrozumiałem, że w tej dziedzinie nie osiągnę niczego szczególnego. Brak talentu. Rysowałem jeszcze namiętnie w okresie studiów, choć to już było poddane myśleniu literackiemu - „mrożkowskie”, czy „mleczkowskie” humoreski z odrobiną tekstu. Taka pseudo-witkacowska zabawa. Uwielbiam wciąż fotografować i z kilku fotografii jestem dumny. Ale z drugiej strony, obiektyw był podrzędny względem reportażu, czyli znowu pisania. Interesuję się performance'em, happeningiem i sztuką współczesną wyrosłą z konceptualizmu i ready-mades. Ale jako bierny odbiorca – w rezultacie moja bytność w galeriach inspirowała pisanie i to dziennikarskie i literackie.
Mam ogromny kompleks, że nie jestem muzykiem. Zawsze chciałem grać dobrze na jakimś instrumencie i w sumie to mnie przykuło do pióra. Bo nim zacząłem z pełną świadomością pisać wiersze, chciałem być piosenkarzem, autorem tekstów, takim bardem. Kupiłem gitarę i zacząłem na niej ćwiczyć. Z kiepskim skutkiem. Złamałem rękę podczas gry w koszykówkę. Śruba w łokciu. Brak zdolności poruszania palcami w pełni przez pół roku. Tęsknota za gryfem zmusiła mnie do upartej i samodzielnej rehabilitacji. Ta zakończyła całkowitą pełnosprawnością, jednak półroczna przerwa stępiła moje ambicje, by grać. Sprzedałem gitarę i za zarobione pieniądze kupilem sobie Joyce'a i biografię Wojaczka. To był rok 1996. Od tego czasu pisanie pozostało już na pierwszym miejscu. Podejmowałem się jeszcze prób muzykowania, szczególnie, gdy jako nastolatek zacząłem słuchać jazzu, blues zaś kręcił mnie zawsze. Skutek? Potrafię grać trochę na didgeridoo, a po wypiciu kilku piw uwielbiam jamować na harmonijce ustnej. Z tymi instrumentami nawet wystąpiłem publicznie, ale na prawach luźnej imprezy. Brak mi zdolności, dlatego traktuję to jako zabawę i tyle.
Na pewno moje romanse z różnymi dziedzinami wpłynęły jakoś na moją wyobraźnię i warsztat. Wiersz musi brzmieć, poza tym trzeba go dobrze czytać. Chętnie robię to z muzykami jak jest okazja, nie chcąc jednocześnie popadać w efekciarstwo sceniczne, którego szczerze nienawidzę w przypadku prezentacji poezji. Lubię pisać przy muzyce, albo słuchać jej w międzyczasie. Jestem wytrawnym audiofilem. Męczy mnie obrazowość, przedstawienie, nienawidzę suchych terminów. Choćby imaginizm i wczesny Ezra Pound - to są dla mnie bardzo ważne rzeczy. Najczęściej myślę obrazem, i tak dalej i tak dalej.
Nie zajmuję się żadną dziedziną nauki, nawet hobbystycznie, więc to nie ma wpływu. Jednak nawet obsługa techniczna każdego rodzaju narzędzia, nawet wirtualnego – wzbogaca spojrzenie na świat. W tym sensie nie ma czynności, która dla pisarza, także poety może nie być inspirująca. Gdybym jako chłopiec nie wpatrywał się w gwiazdy, wyrzucając późnym wieczorem śmieci i ku zdziwieniu rodziców wracał nie po pięciu minutach, a trzydziestu – pewnie na świat i rzeczywistość patrzyłbym dziś inaczej.
Generalnie z interdyscyplinarnością jest pewien problem. Taki Jean Cocteau na przykład. Uprawiał wiele dziedzin sztuki, lecz w żadnej nie był naprawdę wybitny – żadnej z nich nie zrewolucjonizował. Jestem za specjalizacją, która jest wypadkową powołania. Cała reszta to wariacje, zabawa, hobby, eksperymenty. Znakomity muzyk jazzowy, Gwinciński, powiedział kiedyś w jakimś wywiadzie, że dobrą rzeczą dla muzyka jest gra na dwóch instrumentach – sam zasiada za perkusją, ale przede wszystkim gra na gitarze. Zdaje się, że mówił jeszcze szerzej, np. o malowaniu obrazów w wolnych chwilach przez niego, jeśli mnie pamięć nie myli. Lech Janerka bawi się w grafikę komputerową. Kreatywność to stan umysłu, wiele rzeczy jak u dziecka musi znaleźć swoje ujścia. Wszystkie wzajem się napędzają. Nie ma reguł. Jednak trzeba się skupić na jednym – na czymś bez czego nie można żyć, nie potrafi się funkcjonować.
Myślę również, że właśnie dlatego odnalazłem się w dziennikarstwie, pisząc na bardzo różne tematy. Wyrasta to z pewnej ciekawości świata, a nie tylko konieczności zarabiania pieniędzy. Paradoksalnie, najlepiej pisze mi się o rzeczach, na których słabo się znam. To pozwala mi osiągnąć gorliwość neofity. W tym sensie jestem interdyscyplinarnym odbiorcą, nawet jeśli nie za każdym razem uczestniczę w temacie. Uprawianie dziennikarstwa wpływa na moje pisanie wierszy. Były przypadki, że w tekstach prasowych pojawiały się zalążki wersów moich wierszy, albo wersy ze swoich wierszy wykorzystałem w jakimś artykule. Pisanie, nawet jeśli musi się trzymać się zasad prasowego obiektywizmu, zawsze jest sztuką patrzenia na świat. Podobnie jak fotografowanie.
Trochę sobie zaprzeczę, jeśli dodam tu, że kocham film, tą sztukę sztuk, która połknęła wszystkie dziedziny. Planuję, kiedy nadejdzie właściwy czas, zająć się reżyserowaniem. Jestem egoistyczny i apodyktyczny. Dlatego będę w jednej osobie aktorem, scenarzystą, reżyserem, operatorem, dźwiękowcem, sponsorem i dystrybutorem i poniosę porażkę. No tak. Nie wierzę w interdyscyplinarność na zasadzie genialnego art total . Wierzę jedynie w tą, która pozwala nam skanalizować własne siły w jednej dziedzinie.
Czy poezja może być futurologiczna? Zgadzam się z Rimbaudem – należy być absolutnie nowoczesnym. Twórca jest skazany na szukanie nowych form wyrazu we własnej dziedzinie. Plus wizja, jakkolwiek ta byłaby poroniona. Jednak nie dajmy się zwieść efemerydom współczesności, chwilowym nowinkom technicznym, szczególnie w zakresie semiotyki, terminów, które później nie zostaną przez nikogo zrozumiałe, jak dziś większość nazw własnych sprzed dekady. Komputery ewoluują pod naszą egidą szybciej od nas, jednak z językiem jest trochę tak jak napisał Wittgenstein – postęp ma to do siebie, że jest o wiele mniejszy niż nam się wydaje. Parafrazuję z pamięci, więc proszę mi wybaczyć ewentualną pomyłkę. Kodowanie rzeczywistości, a do tego wybieganie jej naprzeciw to bardzo ryzykowne zajęcie - trzeba być ostrożnym i odważnym jednocześnie.
D.J.: Paweł Kozioł, w nieco złośliwym komentarzu do twojej książki i kutnowskiej nagrody za debiut roku stwierdził, że należysz do gatunku poetów-narratorów, że śmierć, choć tak mocno powiązana z ciałem, znajduje się w twojej poezji zdecydowanie po stronie sacrum. Po czyjej tak naprawdę stronie znajduje się śmierć w „Księdze grawitacji”?
D.M.: Śmierć, jako zjawisko dla nas niezrozumiałe i niewyobrażalne do końca, siłą rzeczy umiejscawia się po stronie sacrum, w sensie tajemnicy. Dość wspomnieć, że jako rzecz dziwna i niepojęta została objęta jest tak wielką gamą magicznych rytuałów we wszystkich kulturach. Wszystko po to, aby oswajać to, co zwyczajnie wymyka się naszym mózgom. Sacrum, w odróżnieniu od sanctum, czyli „święty”, jest synonimiczne względem profanum. Oba słowa obejmują w łacinie takie znaczenia jak „obcy”, „odrażający”, „tajemniczy”. Pociąga nas to, co jednocześnie nas przeraża – zarówno sacrum jak i profanum. Zatem skłaniam się raczej do terminu sacrofanum, który w badaniach nad różnymi wyznaniami oraz zjawiskami mistycznymi stosuje Jacek Sieradzan w swoich pracach. Ale nie dajmy się zwieść terminom, znakom i symbolom. Śmierć, również w moich wierszach, nie jest po żadnej stronie. Śmierć to śmierć, jeśli mowa o tej, która każdego z nas kasuje na koniec. Oczywiście ma ona różne oblicza za życia, bo umieramy z każdym oddechem, a wymiana komórek wciąż trwa. Śmierć w nas pojawia się i znika – podczas snu, podczas miłości fizycznej i tej absolutnej, w wewnętrznych zmianach, kiedy musimy umrzeć, by narodzić się na nowo itp. Śmierć to żywioł. Kozioł być może nie chciał zauważyć, że śmierć jest elementem i warunkiem życia, dopóki go nie zagarnie całkiem. A może nie całkiem? Nie wiem. Stąd jej ciągła obecność w mojej lirycznej narracji. Mowa oczywiście o transgresji. I właśnie w tym sensie nie jest ona – jeśli oczywiście trzymać się tego niefortunnego podziału – ani po stronie sacrum, ani profanum, ani po stronie dobra, ani po stronie zła...
D.J.: Wierzysz „czasom przełomów”, „datom granicznym”? Od czasu gdy Konstanty Puzyna (Kamyki, 1989) napisał swego rodzaju credo: „gdzie krytyka jest kurwą malarstwo oślepło / wiersz może on jedyny / ma szansę” minęło ponad dwadzieścia lat – czy z tej perspektywy rzeczywiście poezja ma jeszcze szansę mówić o rzeczach ważnych i istotnych społecznie?
D.M.: Nie chcę odnosić się do ostatnich dwudziestu lat w poezji polskiej, bo tej nie znam na tyle dobrze, a gdyby tak było – to jest to temat na porządny referat. „Czasy przełomów” i „daty graniczne” w poezji są przede wszystkim prywatne. Nawet w poezji niekonfesyjnej. Dopiero od tej strony może to się pokryć z datami w historii. Poezja ma mówić tylko o rzeczach ważnych, choć może o nich mówić kabotyńsko, co czasem jest wskazane. Czy ważnych społecznie? Również, jeśli nie popada w reportaż, czy felietonizm. Napisałem o śmierci Waldemara Milewicza w odniesieniu do działań w Iraku, napisałem o zamachu w teatrze na Dubrowce w Moskwie, gdzieś pojawia się u mnie wątek wejścia Polski do Unii Europejskiej. Starałem się wyjść z tych zdarzeń w stronę abstrakcji, pewnej uniwersalizacji. Więc nazwy własne, nazwiska, czy daty stały się wręcz drugorzędne, pozostawiam je badaczom literatury. Nie wierzę w poezję zaangażowaną społecznie wprost, a ciągoty polityczne są mi obce i brzydzę się nimi. Dla mnie ideałem poezji, która porusza we właściwy sposób sprawy z pierwszych stron gazet jest piosenka Boba Dylana „Hard rain gonna fall”. Nie ma tam ani słowa o napalmie, czy o próbach z bronią jądrową. Ale nie ma również mowy o jakimś zakamuflowaniu. Przesłanie jest uniwersalne i rudymentarne jednocześnie. Nawet poza kontekstem. A wiemy jak Dylan odniósł się potem do prób zaszufladkowania go jako lewicującego autora protest-songów – jak poeta.
D.J.: Kto z młodego pokolenia polskich poetów zasługuje na uwagę, pojawili się już może następcy np. Czesława Miłosza lub Zbigniewa Herberta? Wiem, że to bardzo niewygodne pytanie, ale chciałbym poznać twoją poetycką hierarchię.
D.M.: Nie wiem, czy jest sens tak na to patrzeć i odnosić młodych do Herberta, czy Miłosza. A moja wiedza z zakresu liryki polskiej ostatniej dekady nie jest imponująca, oczywiście mam na myśli autorów, którzy mniej więcej w tym czasie zadebiutowali. Bliski jest mi Elsner, Mansztajn, Macierzyński, czy Dąbrowski. Ale jednocześnie interesujący wydał mi się Marcin Kurek i jego „Oleander”. Lubię Tomasza Różyckiego. W Polsce wychodzi tyle poezji, że trudno to ogarnąć, a ja nie jestem krytykiem literackim. Czytanie każdej świeżynki może być pewnym wypaczeniem. Jakiś czas temu skapitulowałem i sięgam tylko po to, co uchodzi za pierwszą ligę. I też nie udaje mi się do wszystkiego dotrzeć od razu. Dlatego nie chcę hierarchizować. Studiuję przede wszystkim klasykę.
D.J.: Odnosząc się do Miłosza i Herberta miałem na myśli dwie różne postawy – miłoszowska „W służbie polskiej poezji żyć postanowiłem” i herbertowska „Jestem rzymskokatolicki”. Zastanawiam się, jakimi drogami idzie obecne pokolenie młodych poetów? Skoro studiujesz klasykę - jaką drogą ty idziesz? Brabancki poeta Jan van Boendale (ok. 1279-1350) napisał kiedyś „brzydkość czyni nauczyciel, co nie przestrzega cnót, których uczy innych” i jest to najstarsza niderlandzka ars poetica. A jaka jest ars poetica Dawida Majera?
D.M.: Kojarzy mi się to z moją spontaniczną notatką, w której napisałem, że przyjacielem nie jest ten, kto udziela rad, których sam nie przestrzega. Ja daleki jestem od udzielania jakichkolwiek rad i tworzenia własnej ars poetica. Pewna dziennikarka telewizyjna podczas wręczenia mi nagrody w Kutnie zapytała mnie, co poradziłbym młodym poetom. Poradziłem, aby nie słuchali żadnych rad. Kilka razy pytano mnie o to czym jest poezja i czym jest dla mnie pisanie, jakbym znał jakąś super odpowiedź.
Trzymam się bardzo prostych wytycznych, można to ująć bardzo banalnie. Poezja jest dla mnie pisaniem rzeczy ważnych, których nie potrafię przemilczeć, niekiedy wynikiem stanów maniakalnych, nie do końca przeze mnie kontrolowanych, pisaniem w języku oddającym najmocniej, najlepiej jak się da to, co chcę napisać. Prawdziwa i właściwa sytuacja liryczna jest w lekturze, w odczycie, nie zaś w samym akcie pisania. Dlatego wydaję to co piszę i piszę z zamiarem wydania. Jednocześnie piszę mało i dość niechętnie. Lenistwo jest tu pewną cnotą. Poeta nie ma innej odpowiedzialności niż napisać dobry wiersz, i choć wszystko, co napiszę może być użyte przeciwko mnie to nie ma dla mnie tematów zabronionych. Jeden mam wiersz, który jakoś, lecz z przymrużeniem oka, można odebrać jako szkic do pewnej ars poetica, a jednocześnie jest wyrazem pewnej niemocy i czy nawet braku sensu w jej ustalaniu. To wiersz „Zawieszenie”:
ZAWIESZENIE
Wiersz, bo ta dziewczyna przechodzi tędy codziennie w południe. Wiersz, w dzieciństwie matka nie czytała bajek. Wiersz, bo trudno o lepsze usprawiedliwienie. Wiersz, nigdy nie wiesz z kim tańczysz. Wiersz, bo ta dziewczyna przechodzi tędy w południe w każdy wtorek, czwartek i piątek. Wiersz, bo zawsze żyłem w pobliżu morza. Wiersz, bo nie wiem jak ci to powiedzieć. Wiersz, im mniej tematu tym więcej obrazu. Wiersz, bo pieniądze dostanę dopiero w poniedziałek. Wiersz, nawet ślepe ulice odnajdują się w cieniu, kałuży albo śniegu. Wiersz, bo ta dziewczyna przechodzi tędy w każde niedzielne popołudnie.
II 2004
Świetną „ars poeticą” jest znany wiersz Charlesa Bukowskiego pt. „Więc chcesz zostać pisarzem”, choć to nie tyle „ars poetica”, co jedyna rada jakiej powinien wysłuchać pisarz.
A więc chcesz zostać pisarzem?
jeżeli to nie wyrywa się z ciebie samo na przekór wszystkiemu, nie rób tego.
póki się nie wyłania nieproszone z twojego serca, umysłu, ust i twoich flaków, nie rób tego.
jeżeli musisz godzinami gapić się w monitor twojego komputera albo garbić się nad maszyną do pisania, szukając słów, nie rób tego.
jeżeli robisz to dla kasy albo sławy, nie rób tego.
jeżeli robisz to, bo chcesz kobiety w łóżku nie rób tego.
jeśli musisz siedzieć i siedzieć nad tym, przepisując każde słowo wciąż od nowa, nie rób tego.
jeżeli za każdym razem myślisz o tym jak o ciężkiej ciężkiej katordze nie rób tego.
jeżeli usiłujesz pisać jak ktoś inny, daj spokój.
jeśli musisz czekać, aż to wybuchnie, czekaj cierpliwie, ale gdy nie wybucha, zrób coś innego.
jeżeli najpierw musisz to przeczytać żonie, swojej dziewczynie albo chłopakowi, rodzicom czy komukolwiek, nie jesteś gotowy.
nie bądź jak tylu innych pisarzy, nie bądź jak tyle tysięcy pisarzy, którzy uznali, że są pisarzami nie bądź drętwy, nudny i zżerany samouwielbieniem.
biblioteki całego świata ziewały, nad takimi nim w końcu usnęły, usnęły na dobre. nie rób tego.
dopóki to nie wyrwie się z twojej duszy jak rakieta, a bezczynność rozkaże ci oszaleć zabić siebie lub kogoś, nie rób tego.
dopóki twoje słońce nie pali ci twoich flaków, nie rób tego.
bo jeśli nadszedł twój czas i jeśli zostałeś wybrany, zrobi się samo i odtąd będzie się robiło póki nie skonasz albo to coś nie skona w tobie.
innej drogi nie ma. i nigdy nie było.
(Tłum. Dawid Majer)
D.J.: Zatem jaki obszar kulturowy jest Ci najbliższy, co Cię najbardziej inspiruje?
D.M.: To zależy co rozumieć przez obszar kulturowy. Siłą rzeczy jestem dzieckiem ponowoczesności, a inspiracje czerpię zewsząd. Nie potrafię się zatem do końca określić. Najbardziej różnorodność ta przedstawia się u mnie w przypadku muzyki, której podziały gatunkowe są dla mnie nieistotne. To na pewno wpływ sceny yassowej, na jaką załapałem się jako bywalec koncertów w Gdańsku w latach 90-tych minionego wieku, jeszcze w liceum, kiedy scena ta wciąż była żywa i rewolucyjna w naszym kraju. Muzyka improwizowana – to pewien stan umysłu. Inspirują mnie różne dźwięki - nowoczesny jazz, ale też rdzenna muzyka Bliskiego Wschodu, krautrock, afro-beat, muzyka indyjska, tradycyjna japońska, blues, rockabilly, punk rock, ambient. Morton Feldman, Erik Satie, Roxy Music, John Cale, Dylan, czy Suicide. Lista jest bardzo długa. Z pewnością jednak muzyka jest dla mnie największą inspiracją – pobudza temperament i wyobraźnię, pomaga myśleć i medytować. Nie potrafię żyć bez muzyki. Słucham jej namiętnie i codziennie.
Z pewnością odkształciło mnie kilka nurtów, czy pojedynczych nazwisk we współczesnej filozofii francuskiej – Bataille, Pierre Klossowski, Artaud, czy Foucault. Ale też wątki mistyczne w kulturze rosyjskiej, związane z prawosławiem jak również antropologia apofatyczna, czy buddyzm. Ogromną inspiracją jest dla mnie oczywiście film – i tu też nie ma wielkiego sprecyzowania, bo jednocześnie są to obrazy Herzoga, Kieślowskiego, Antonioniego, Johana Van Der Keukena i wielu wielu innych. Kompletnie nie potrafię również określić się na mapie literatury danych krajów, bo nie wybieram lektur pod tym kątem. Z pewnością duży wpływ na mnie miała jednak literatura anglojęzyczna, w szczególności amerykańska. Natomiast zupełnie obca jest mi literatura iberoamerykańska. Konkretne obszary kulturowe na pewno na mnie bardziej lub mniej działają poprzez podróże. I nie jest wcale tak, jak chcieliby niektórzy – że pociąga mnie tylko Europa Środkowa, czy Wschodnia. Obecnie nie ważne jest gdzie się podróżuje, ale jak – czyli jak się patrzy i jak się odbiera. Sam fakt przemieszczania się jest fascynujący, życie jest wszędzie takie samo, ale zmiana dekoracji może być ożywcza, zmieniający się krajobraz, przypadkowe rozmowy, smaki, dźwięki. Nie ma dla mnie krajów nieciekawych, choć przyznam, że jakoś nie pociągałaby mnie perspektywa podróży do Krajów Beneluksu, Danii, czy Szwecji. To z kolei pewnie kwestia gustu.
D.J.: Na koniec pytanie, które zadaję wszystkim swoim rozmówcom: jeśli jutro miałby umrzeć Dawid Majer – jakim jednym zdaniem chciałby być zapamiętany?
D.M.: Nie napisałem jeszcze swojego epitafium i chyba jest na to za wcześnie. Nie wyobrażam sobie w tym momencie cytatu z mojej poezji, które by mnie określało do cna, może nie do mnie będzie należało jego wskazanie. Nigdy o tym nie myślałem. Ale widzę teraz jeden napis, jaki mógłby pojawić się na moim nagrobku i to miałoby jakiś sens - „Wasze zdrowie!”.
Wywiad pochodzi z przygotowywanej książki "Animus manendi. Rozmowy z poetami". |