Mariusz Cezary Kosmala |
Aria koloraturowa: I obserwują moje życie
Wychodzę z domu i śledzą mnie. Zza firanek mierzą do mnie snajperzy, widzę ich oddechy, którymi poruszają firanki w oknach – o tam, na pierwszym piętrze. O, albo tu, na drugim.
Śledzą mnie. I to nie jeden czy dwóch. Tych, co mnie śledzą, jest wielu, najmniej kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu wręcz. I samochodami za mną jeżdżą, i w mieszkaniu mnie obserwują,
i nasyłają świadków Jehowy lub jakichś inkasentów i wszelkiego autoramentu domokrążców, w tym też księży i kominiarzy – a zarówno jedni, jak i drudzy to czarne
charaktery. Więc śledzą mnie. Wystarczy, że na śmietnik wyjdę, a już jakiś ktoś za mną lezie, tyle że dla niepoznaki z pieskiem. No i ci snajperzy, nigdy nie wiadomo, kiedy zechcą
strzelać. A jak się sprawnie zmieniają, ten z pieskiem skręca, a już zza rogu wychodzi następny z teczką, z papierosem, z gazetą lub z butelką i znowu podąża za mną, lecz nagle skręca,
a tu, nie wiadomo skąd, już następny jakiś łysy się wyłania z łona zaułka, raptem znika, lecz za zmiennika ma teraz kobietę, zapewne lekkich obyczajów. A jak oni
udają, że się w ogóle nie znają. Sam bym uwierzył w to, gdyby nie tajne, niewidoczne niemal znaki dawane sobie za pomocą rąk. Najgorzej jest w centrum Warszawy, tam łażą
za mną całymi chmarami. I obserwują mnie, z tramwajów obserwują i z autobusów obserwują, i z taksówek, a nawet z wystaw rzekome manekiny jakoś dziwnie na mnie
łypią. I kiedy w samie wkładam do koszyka chleb, żeby kupić, to też sklepowe te znaki sobie dają. I kiedy włączam telewizor, to też te znaki. I radio włączam, a chociaż
nie widzę, to słyszę te ich znaki, i z gazet nawet te znaki, znaki, wszędzie tylko znaki, że zasnąć już nie mogę, bo co zmrużę oczy, to snajperzy dostają znaki, żeby strzelać! 12/13 I 2005
Szczęśliwy
Byłem szczęśliwy. Żyłem bowiem w czasach, kiedy Czesław Miłosz oglądał Złotopolskich. Byłem naprawdę szczęśliwy, mogłem przecież nie przeżyć nawet kilku odcinków, a tu masz: dożyłem dnia, w którym ten czcigodny starzec odszedł z tego świata. Jakżeż jestem szczęśliwy. O, jak bardzo szczęśliwy. Dane mi jest bowiem żyć w tych samych czasach jeszcze, kiedy to Wisława Szymborska i Tadeusz Różewicz ciągle piszą wiersze. O, niesamowite to szczęście, toteż jestem niezmiernie szczęśliwy. Ba! przy odrobinie szczęścia będę mógł nawet dożyć dni, kiedy to i ci wybitni powiększą grono aniołów. Lecz to, jak Bóg da, przy odrobinie szczęścia. O, jakżeż będę wtedy szczęśliwy, jak cholernie szczęśliwy, że ciągle jeszcze żyje na tym świecie poeta Świetlicki. Albo Sendecki. Lub też inny, Baran. 6-17 IX 2004
Trzynaście dystychów. Pechowo?
To nie ja piszę wiersz, to wiersz pisze mnie i mnie mnie: kartkę ciała wątłą, zapisaną w imię,
nazwisko, adres, miejsce urodzenia – wszystko nieudane, że podrzeć i wyrzucić tylko,
by od nowa: na nagiej kartce ciała pisze mnie wiersz, słowo po słowie – raz głośne, raz cichsze,
welinowo szepczące zdania z treścią albo i bez, przydrożny, dziki bez, kwitnący albą
wróbli… Źle, więc znów pognieść i do kosza wrzucić, i jeszcze spalić, żeby świergot kartki ucichł.
A potem wyjąć kartkę chłonnego podbrzusza i prosić – niech się na niej wypełni najczulsza
przygarść liter złożonych pocałunkiem pióra, i niechby słowo ciałem się powiło w bólach
szczęśliwych… Lecz kto kartkę pobłogosławioną z życiorysu znów wydarł, żeby w płaczu spłonąć
musiała? – to wiersz, który mnie pisze i kartki ufnego ciała gubi, zgniata, robi zmarszczki,
i to jest wiersz, którego strofy znają moją śmierć – spisaną na końcu poematu ostrą
sosną niezrozumiałej metafory… Znów źle, kartka wyrwana, ciało przegląda się w lustrze,
i wiem, dla niego jestem wciąż niedoskonała treść, małe piersi rymów, coraz bardziej stara
puenta, lecz czemu ciągle mnie na nowo pisze ten wrednie chichoczący wiersz, co zmienił mi płeć? 7-10 V 2004 |