Krzysztof Grzechowiak |
***
Znam te miasteczka na wylot, od podszewki spękanych tynków, podwórek, zapuszczonych ogrodów nad rzeką parków ciemnych jak sezam, gdzie młodzieńców krewkich spotykając – jeżeli masz szybkość zająca – ratuj się ucieczką nim księżyc się przejrzy w lusterku srebrnego ostrza ścieżynka krwi zaczerni jasne pasma piasku lepiej w swoim pokoju niż gdzie indziej na wznak pozostać niech raczej starość pozbawi skórę blasku. Miasteczka z wieżą ratusza otoczoną wstęgą gołębi jak laurem. Nad dachów złożonymi dłońmi gwiazdy się nawołują pijane nieco Kominy piszą opowieść czarnym piórem sadzy – powietrze barwią pismem gęstym jak tropy na śniegu; zabrane piecom ciepłe chmury się toczą po niebie jak polerowane kule które wieńczą kościoły i metalowe łóżka sen owija głowę białymi nićmi, musimy mu ulec i razem z pamięcią zabiera nas charonowa łódka.
***
Nad brzegiem rzeki siedzieliśmy, na trawie zrudziałej a woda niosła ławice śmieci, odłamki kości i brudną pianę i jedyną rzeczą czystą w jej mętnym nurcie było odbicie śnieżystego obłoku, który chyżo przemykał wśród sieci dymów; oblicze nieba przecinając jasną smugą – papierowy okręcik na fali który odpływał z naszych rąk, żegnany z żalem przez tych, którzy nie odbyli dalekich podróży chociaż wabiły ramiona portów, klepsydry plaży.
Gdy nad głowami wściekle krzyczały ptaki, słońce było gasnącym lontem i ciemna chmura zbierała się nad horyzontem zmieniając się w pięść kamienną, która spadnie na drzewa zaskoczonego miasta zarys zakryje płaszczem ulewy odwrócone do nas plecami domy w pleśni tynków adorowane przez bujne chwasty; z piasku kręcący wściekłe młynki wiatr zabierał liść z gorącą prośbą szeptaną w niewidzialne ucho w opuszczonym sadzie toczyło się jabłko strącone podmuchem.
Wyznanie
Wiersze niedokończone, kalekie, pełne błędów zostawcie mnie w kącie samego bez aureoli, która otacza głowę ciernistym wieńcem. Niech nie dotyka mnie rozpacz, że oto dzień się kończy bez słowa, które zjeży czyjeś włosy. Na dnie szuflady wasze miejsce, aż ogień wojny was zmiecie albo zwykłe porządki po umarłym. Wiem, jesteście tylko owoce, mnie bliskie moje nosicie grzechy, skazy i tak już będzie próżny żal, nie pokonasz swoich ograniczeń. A widziałem wasz kształt jako marmur nieskazitelny, szczelne piękno chorał gregoriański zamiast zawodzenia w dzisiejszym kościele i bez tego rąbek mogę tylko pokazać waszych sukien – ze wstydem że w palcach obracam świecące próchno. Z klęski tej ciągnąłem soki więc nie pękło drzewo mego kręgosłupa. Teraz obracam w ustach kamyki słów latami, aż brzeg ich złagodnieje albo utracę mowę.
Równowaga życie niemożliwe, ale było znoszone Cz. Miłosz
Życie w tej epoce było niemożliwe podobne do trwania pod stalowym ostrzem gilotyn na szubienicznym podium na chwilę przed egzekucją. W wierszach poetów kłębiły się ciemne chmury. Ze statystyk uczonych bił dym zagłady. Potwierdzone to było głosami prostych ludzi. Istnienie tego kraju było zagadką i wielu pytało: kto podtrzymuje tę wyciętą z tektury makietę? A jednak jedli i pili i licytacja głosów nie cichła. Zabawy i kopulacja – codzienne zajęcia ludzkości. Pieniądze z pogardą ciskano w błoto i wydawane były szybciej niż pracowały mennice. Jeżeli popełniano kradzieże: to książek choć słowa oficjalne mniej ważyły od puchu. Zapełniali świątynie – nic nie wiedząc o Bogu bo tak nakazywał obyczaj. Każdy był udzielnym władcą swojego domostwa. Z nostalgią wspominali wczorajszy dzień wobec nieprzyjaznego dziś. Życie było nie do zniesienia a jednak je znoszono bez wiary że kiedyś nastąpi poprawa. I śmiech beztroski równo był ważony z chmurną powagą. |