Maciej Melecki |
OPUSZCZONE STRONY W cichym jazgocie niepewnych nawoływań Najbliższe miejsca ulegają wypatrzeniu i znikają przed tobą, Jakbyś już kiedyś w nich żył, lecz w pewien sposób nie miał Ich na uwadze, i teraz już jesteś na pewno obok garażu, Chodnika czy bramy parku, bo przechodzisz mimowolnie W stan wzmożonej płynności, wyciekając komuś pianą z pyska.
Szczerość jak jutrzenka pleni się za plecami nieba, Będąc już bardziej rzeczą, i niczym wyszczerbiona cegła w murze, Podawana jest z rąk do rąk, i goni każdego, kto do niej przywarł, Aby wreszcie zaczął iskać swoją czeluść w tym piżmowym Rozproszeniu, któremu tak podlega, Siadając na jego skrzydle obranego kierunku, by w zanurzeniu Spoglądać na wszystko skośnie i niepewnie. A wtedy, No tak, aż po wygięty w czubek horyzont zawiało osobami Bez myśli o końcu, i każdemu, kto wirował w tunelach Swojego odejścia jak żeliwny opiłek, przychodziło nagle Zastąpić siebie gotowymi formułkami, bo uchodził z niego
Ostatni gwizd chwilowego szczęścia, w okamgnieniu wybitej Poza przyziemną orbitę gwiazdy nie dającego się znaleźć Celu, owej kropki tej przygodnej poniewierki między rupieciami Strachu i śmiechu. W siennik snu zapada teraz koniec nietutejszej Drogi. Parująca z morskiej wody sól kamienieje niczym szept W uchu przyłożonym do podłogi. Martwa sekunda wychodzi Ci naprzeciw, i, dzięki temu, nie pomijasz nikogo, kto Zawziął się, żeby tę strunę czasu przeciągnąć poza jego gryf. Ten kto ma przyjść i tak przyjdzie. W loteryjce Zasnutej gazą milczenia rozmowy przy stoliku, w kącie pękatej Sali, zabraknie tylko cienia i ta obręcz potoczy się jeszcze Długo, nim znajdzie się na każdym, gdy pokład jego ciała Zostanie przekazany w chciwe zaświaty ósmego dnia stworzenia.
Żyliśmy więc w czasach żałośnie niemrawych, szybko Prężących swój lichy tors, patrzących oczami studni, aż po Ostatni szczebel drabiniastej drogi, czasach gromkich Od biegania wokół swej przetrąconej osi. Nie dobrani w tym Małonośnym rozmiarze, utknęliśmy jak wskazówka na Wytartym cyferblacie, bez wyraźnego przechodzenia przodu w tył, Będąc wciąż zapowiedzią dla tego, w czym przyjdzie się Ostatecznie nurzać, ogarkiem dla chochlika zostawiającego Nam niewidzialny, bezwonny ślad. Zjedz tedy śledzia w Ostatki, i może jeszcze raz, zanim będzie trzeba po raz Ostatni, bo potem rozwidlony koniec, i zejdź do środka Przez niedostępny dla klatki światła korytarz, jakby miało to być już.
WYDZIELENIE
Coś musiało się kończyć w kulisach tego dnia, Skoro zakończenie było wiadome już u zarania wielu Miesięcy, tak płynnie spełzających z obręczy Trzymających cię w lotce pośpiechu, gotowaniu się na wszystko, Że nawet światło wypruwało swe ostatnie włókna z Niemo wpatrzonych ust, ulatując w smutnym dymku pary, którą Dały się pokryć wszystkie zamieszkałe w lustrze odbicia, Więc nie miało chyba sensu to dalsze scalanie, Ugniatanie w lepką śnieżkę tych śnieżynek. To bardziej
Przypomina czekanie na nadzieję nadziei, choć nadzieje nie Materializują się dzięki czekaniu. Byłeś poszlaką dla tych, Którym obiecano mannę, byłeś tego promieniem w tej Przyziemnej zawierusze, gdzie bieguny każdego dowodu rozchodziły się Poza widzialne krańce, z domniemanego zakresu wchodząc w kres Zgadywanki o tym, co stanie się dalej, jeśli rzeczywiście dalej Miało coś bić i skrzyć, potrzebując stale szerokiej czaszy Czasu, która opadałaby jak nasiona dmuchawca, rojnie i gęsto. Niepotrzebne są więc żadne równania. Nie mając gdzie się podziać, zatamowany, puszczasz ciągle, od Momentu pierwszego zawahania, swoje oko, dajesz Porozumiewawcze znaki każdemu, kto jeszcze cię zauważa, zawieszając Się na cętkowanej linii sekund, żeby nie łechtała ci stóp Owa jawna przepaść, którą dają ci te wszystkie ściany, schody, Sufity, podłogi i dachy, bo na żadną otwartą przestrzeń Nikt nie jest gotów, biegle zabiegając o swój skromny czyściec Miejsca aż do ostatniego gwizdka żywota, w tak słonecznej I obfitującej w niespodzianki jamie, jamie twego kolejnego Dnia bez reszty i szansy na nowy wymiar odnowienia, Bezcielesnego odżycia po raz wtóry. I te chwile są jeszcze
Tutaj? Mieszanki cyjanku i potasu, o malinowym Podniebieniu. Podcięte niczym odbity blask, zasuszone jak koralik Wilczej jagody, owe jaskółki przygniecione zbyt szybkim manewrem Odległej jeszcze burzy. Mieściłbyś się w tym perspektywicznym Bagnie, ale nie masz czemu oddać się do przymiarki. Twoją Miarą jest twój bezlik. Twoje cienie nie mają gdzie pierzchać, Podają się więc za cudze, stłoczone w oddechu na końcu Jego dyszla, i anonimowo zagradzają dostęp do wszystkiego, Czego nie możesz odwlec i przeniknąć jak natury tej rachuby. Kiedy znajdziemy się w twoim położeniu, będę cię pilnie Nasłuchiwał, i z najdalszego zakątka szarych sfer w niebieskie Się przeczołgiwał, by zalec w przydrożnym rowie mlecznej drogi, Na początku każdego głodu mając jedyne wyjście poza to Płaskie przyciąganie, które i tak nie skupi żadnej ułudy w Najpospolitszą, kryształową kulę. Nic bowiem nie daje za wygraną, Kapitanie, więc jeśli to miałeś w zanadrzu, spotkamy się w Porzuceniu krytycznych mas, w bezdenności stopniowalnych zejść Na bose plaże każdego ze snów, prym wiodąc w obniżaniu Poziomu jasności, gdyż tylko tak szmuglowane racje nie Ocierają się o pewność, co staje się niewymienialną walutą, Nie zachodzącą przyczyną dla następnych przeniesień w rosnącą Szramę coraz prędszego wytracenia, przyciąganiem przyciągania, Zbyciem bycia, ażeby odrzucenie nie zaznało w nas granicy.
ZAWIESZENIE
Swobodny przepływ niczego w coś, przepływ i prędki tego Przemiał, odpadki głosów, wydłużone profile cieni, stan dnia, osad, Który ścierasz i przyjmujesz. Tylko tak, tylko nie. Nie za bardzo. Ciemniejsze i jaśniejsze punkty spoczynku. A wtedy Sparowane gestem wieści. Jeszcze jeden komunikat. Jeszcze Jedno polecenie. Nie wykonanie niczego, zaniechanie pełne, Postać przyjęta w serpentynowej akcji snu, postać pierzchająca.
Pora i czas wciąż w jałowym biegu. Niepoliczalne, bez miarowe, Zmięte jak pakuły, gdzieś w kącie, bezgłośnie, wyszczerbione i Matowe. Potem szyba. Potem odbicie. A potem pozostanie Samemu, na kwadratowej, wielopokojowej powierzchni, jakby W krystalicznie przezroczystej zamieci, wirze osuszanym Wyziewami z ulicy, przez otwarte okna, wentylacyjne Kratki, w warstwie poranka schnącej jak wiór, by potem
Mieć już tylko kolejny mur. Bez znaczeń, bez przewagi racji, W utraceniu, przeniknięciu trzaskiem, jak na jakimś usypisku, W osunięciu nie tylko pory czy kierunku, osunięciu Trwałym, bezdennym, przepastnym jak haust mrozu w Narożniku śliskiego mroku, aż po wykrot losu, po jego Ostateczny lot. Migot, i na tym koniec. Kłapiące usta, próba Dorównania mantrze zdrad, próba wydostania się poza jakby
Obwód domknięty krokiem, oddechem coraz bardziej wąskim, I tasowanie się planów, ustalonych w nich podziałów, Kolejności ruchów, całości mającej przynieść plon tygodniowej Pustki, kawałków potarganych szmat. Kto widzi, ten nie Patrzy, widzi i idzie. Idzie, lecz nie wie, gdzie stanąć. I tak w kółko. Bezbrzeżny pat. Tasiemcowy odwrót. Pole pozbawione Bruzd. Dziurawy dach, stękające schody, ściana obłupana Z tynku, ceglany ciąg, a w górze domknięte okno, oto
Taki tego świat, zamieszkały przez widma rzeczy, skośny Niczym strych. Tysięczna odmiana tego samego. Niby lato, Choć ten sam chłód. Tam są już wszyscy. Tu pozostali Nieliczni. Odmiana, dzięki której nie jesteś na sekundę sam. Serie szturchnięć i dźgnięć, pobudzenie zaniku, otrzeźwienie Ustania, niejako i nijako. Więc co? Co innego? Zawieszenie Spiralne, w kokonie szumu, nachodzeniu się ścian, przy Parapecie, na wprost zetlałych drzew. Utkwiony i pochylony. Jeszcze jeden krach. Kolejna runda po nic. Dalsza runda po nic.
|