Kamil Kwidziński |
Mam na imię Kamil, tańczę w ciasnej geometrii.
Zaczyna się wieczór; dopada nas zaułek taniego hotelu. Klamkę się zaciska i opuszcza powoli, dalej drżące skrzypienie. Pierwszy pokój - wszystko, co głośne; po barkach zbiega ryjówka, ktoś strząsa nylon z kanciastych bioder. Dotyk - pokój dwudziesty trzeci. Kolejny litr Kadarki nic już w nas nie zmieni; jak stoimy teraz, tak wspomną nas w romansach: Ona litrówkę rzuciła na dywan, do niego na centymetr, ckliwa amantka. (Można by wspomnieć o tym, co uderza i rozlewa ukrywane; o holenderskich witrażach, o ambulansach gnających przez ulicę, o ciałach wywleczonych przed zamknięty hotel. E soffitto... e pareti, nucą) Rano znajdziesz mnie skulonego jak zwierzę przy bladej stopie zlewu, wśród zapiętych w kagańce kobiet w parnym Trypolisie. Jeszcze jeden pokój i zapomnę twoje imię.
To Bosche, smutne Flauberty, skurwiałe Witkiewicze - lgnąc do palców Antoniego, chcą wyssać z nich każdą rycinę.
Listy do przesiedleńców
Dobrze wiesz: nie każde szaleństwo znajduje swój kres. Mieliśmy dla siebie niedzielny kościół. Ja, trzynastoletni oraz znużony, stąpałem od ławki do chrzcielnic (gdzie moczyłem nos i wargi), by przymus wiarą wypełnić a czas zabawą. Zabijałem ludzi - najczęściej - kobiety roztaczające starczą woń, staro wyglądających mężczyzn, którym cuchnęły szczęki i zwisały skronie. Mieliśmy dla siebie świat między ławkami, kiedy klękałaś przede mną widziałem twoje czerwone sandały. Pierwszy dzwonek – drętwieją łydki, drugi dzwonek – piszczą podeszwy, trzeci dzwonek – wstaję z ulgą i wdycham zapach dziewczęcych warkoczy. A Jezus patrzał na mnie spode łba, lekko znużony całą zabawą, lecz wisiał, wisiał każdego dnia. Wielki człowiek, myślałem, tak wisieć i nie móc poczuć twoich włosów, to chyba męczące. Te lądy są nasze, choć morze nas nie chroni,
choć świetlik na przystani pewniejsze życie toczy.
Gość ma woń morza, wina musującego i łupinek po orzechach
Lewe skrzydło sceny
(Emmie i Sanne)
Więc śmierć to tylko zmiana ustawienia ust. Dostajemy parę szarych szlafroków, zagięte w łuk oceany; dostajemy wymarzone szklanki, alkohole, układy, nagromadzony zimny piasek. A zimny piasek to coś więcej niż przesypywanie, więcej niż budowa zamków. To budowanie słusznego, zapewne.
Absinth night
Tam panna gnijąca, wplątana w tunikę. Tam noc i trupa
artystów ucieka zmęczona.
Abrazja
Stoi nade mną chłopiec
(oczy jak gwiazdy bliskie rozpadowi – roziskrzone, powykręcane w setki spirali i mlecznych dróg)
trzynastoletni ledwie, który nie czuje straty,
wziął zwinięty w rulon twardy papier i (do tej obolałej, rozhisteryzowanej małżowiny) wyśpiewuje coś do ucha:
Rozetnie ciało wzdłuż brzucha i wywlecze palące pnącza, dostanie woni, nabierze cieni, pogłębi tylko żal.
Zuzanna
Wdajemy się w ten cały mechanizm naciskania i zwalniania nie dlatego, że wygasa w nas życie.
Wystawiamy ciało przez okno, bo dość mamy bycia sobą – istotą, o której nic nie wiemy.
Studium
I
Tu nie chodzi o Herberta (choć to on układał ci włosy, wysypywał artylerzystów zza ucha). Tu nie o Schulza, (choć to on glinę z podwórka zebrał i westchnął w dłoń).
II
Przypisano nam posłuch jednej nocy, jest w nas niepokój nowej mistyki.
(kiedy ty w klawisze - pijany - ledwo trafiasz i kiedy ja za tobą – tak trzeźwa – czytam nietrafione)
III
Mówisz: przecież wiesz, że słowa też mi się kończą (gdy stoisz naga a Chat Baker bawi się trąbką)
Mówisz: która z kobiet nago pierze przy kuchennym zlewie? który facet maluje szminką kwiaty na szybie?
Mówisz: na łóżku sięgasz mi ledwie do pasa i pokazujesz jak dziecko patrz, ten mięsień pisze, ten mięsień sprawia przyjemność a ten każe oddychać.
Wiersze pochodzą z książki "Sezon arktyczny" ("Zeszyty Poetyckie" 2011) |