Włodzimierz Odojewski – Miasteczko K. |
Redakcja „Zeszytów Poetyckich” dziękuje p. Włodzimierzowi Odojewskiemu za udostępnienie swojej twórczości poświęconej wielkopolskiemu miastu – Kłecku. Również serdeczne podziękowania zechce przyjąć p. prof. zw. dr hab. Jerzy Siepak z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, dzięki któremu możliwy był druk niniejszych próz.
Włodzimierz Odojewski – (ur. 14 VI 1930 roku w Poznaniu) dzieciństwo spędził w Wielkopolsce i w okolicach Tarnopola na kresach Ukrainy. Niemalże przez całą okupację mieszkał w Kłecku, gdzie od lutego 1943 roku należała do reaktywowanej w konspiracji IX Drużyny Harcerskiej. W. Odojewski wraz z zastępem 3.05.1943 r. złożył przysięgę harcerską, co oznaczało, że został członkiem Szarych Szeregów, tworzących strukturę Armii Krajowej. IX Drużyna zgodnie z instrukcjami przygotowywała się do wyzwolenia spod okupacji, ich plany przerwało zatrzymanie całego zastępu 17.08.1944 r. Jednakże gestapo w areszcie osadziło tylko zastępowego Zygmunta Imbierowicza i Włodzimierza Odojewskiego. Konspiratorzy zostali zwolnieni z więzienia na skutek wsparcia finansowego rodziców (zostali wykupieni) i interwencji ich pracodawców. Odzyskanie niepodległości spowodowało, że W. Odojewski wyjechał z Kłecka, skończył szkołę średnią, następnie studia na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. (…) Wydawnictwo Uniwersyteckie przygotowuje wydanie kolejnej pozycji związanej z Kłeckiem w latach II wojny światowej pt. „Trzy Opowiadania”, natomiast autor pracuje nad pozycją współczesną zatytułowaną „Opowieści kłeckowskie”. W. Odojewski jest cenionym pisarzem i autorem słuchowisk, publicystą oraz laureatem wielu nagród literackich m. in. Fundacji Kościelskich w 1966, Fundacji Jurzykowskiego (1974), Komitetu Katyńskiego (1976), paryskiej „Kultury” (1984) i ministra kultury i sztuki (1995), dwukrotnie był nominowany do literackiej nagrody Nobla. Za: E. Kołodziejski „Kościół pw. św. Jerzego i św. Jadwigi w Kłecku” (recenzent prof. UZ dr hab. U. Świderska-Włodarczyk, redaktor prof. zw. dr hab. J. Siepak, Kłecko 2011, s. 59)
Ostatni Żyd w miasteczku
Był początek, a może połowa listopada, kiedy mama wyprawiła mnie i Maryjkę z Poznania do Kłecka, ówczesnego miejsca zamieszkania dziadków. Miałem wtedy dziewięć lat. Dokładniej to dziewięć i pięć miesięcy. Wysłała mnie razem z siostrą Maryjką pod czyjąś tam opieką na wieś, bo to tak się zwykle mówiło: na wieś, jedziemy na wieś, przebywaliśmy na wsi, wróciliśmy ze wsi, choć - konkretnie - wieś ta była miasteczkiem, i to wcale nie tak małym, liczyła bowiem kilkaset mieszkańców. W każdym razie tyle przed wojną. A wtedy, po tym wszystkim, co dopiero co miasteczko we wrześniu trzydziestego dziewiątego przeszło i przecierpiało, to trudno było z całą pewnością twierdzić. Pewnie o co najmniej jedną trzecią mniej. Wtedy wciąż jeszcze panowało wczesno jesiennie ciepło. Światło słoneczne rozlewało się po niebie bez chmur aż po odległy o kilometry horyzont, zamglone to prawda co nieco, ale mimo to jasne. Dziadkowie pędzili nas z domu na podwórze, do ogrodu, nad pobliskie jezioro, na łąki nad jeziorem i za jeziorem. Byle byśmy nie przesiadywali pośród czterech ścian. I nie wysłuchiwali o czym oni, dorośli, mówią. Zwłaszcza z zaglądającymi jedni do drugich sąsiadami. Mieliśmy się bawić. Tym bardziej, że już znaliśmy całą gromadę rówieśników z okolicznych domów, którzy do szkoły nie poszli, bo szkoły dla Polaków nie było. „Bawcie się, tylko nie oddalajcie się zbytnio, bo coś się może stać!”. Nie mówili wprawdzie, co stać się może, ale to już dowiedzieliśmy się bez trudu sami. Co stać się może, jeżeli nie będzie się uważało. A dowiedzieliśmy się od miejscowych, więc bardziej rozeznanych we wszystkim dookoła, pamiętających, co się w miasteczku działo niedawno jeszcze, bo widzieli na własne oczy. Otóż, że miasteczko zapełniły wtedy tłumy uciekinierów z miejscowości położonych bardziej na zachód, którym niemieckie oddziały podchodzące drogą i przez pola od przeciwnej strony jeziora, deptały po piętach. Że na dachy domów od tejże, miasteczkowej strony wyległo trochę polskich żołnierzy, pewnie z jakiegoś rozproszonego oddziału, trochę harcerzy, trochę cywilów, trochę peowiaków, którzy pozbierali porzuconą tu i ówdzie broń. Że przez półtora dnia bronili wtopionego pomiędzy dwa jeziora i rzeczkę miasteczka, aż atakujący Niemcy pojęli, że od przeciwnej strony można do miasteczka wejść bez żadnego trudu swobodnie. No i w dwie godziny albo trzy, jeziora okrążyli, do miasteczka od tamtej strony wkroczyli, a zaraz potem była krwawa rozprawa z obrońcami. Bo jeńca nie brali. Jedni mówili: dziesiątki rozstrzelano, inni mówili, że setki, jeszcze zaś inni, że dużo więcej, bo na rozstrzelanie brali zarówno z miejscowych, jak i z tych licznych uciekinierów, z innych, dalszych stron, którymi miasteczko było wtedy po brzegi wypełnione. Z domów, z obejść gospodarskich wypędzano, gromadzono na rynku w szeregach. I z szeregów wybierano. Jakiś z ich „selbschutzu” volksdeutsch wskazywał palcem: ten, ten, tamten...* Co trzeciego, może co piątego. Różnie później mówiono. Może zresztą takich z „selbschutzu” niemieckich drani było więcej. Dużą część miejscowych Żydów to od razu na rozstrzelanie popędzono. Zaraz tegoż pierwszego dnia. Gdzieś tam na poboczu drogi pokazywano nam i ich groby. Bo chrześcijańskie to były na cytadeli za miasteczkiem. Ale nam, dzieciom nie pozwalano na cytadelę chodzić, gdzie te groby rozstrzelanych były najliczniejsze, tylko jeden grób widzieliśmy, po przeciwnej stronie miasteczka, niedaleko kasztanowej alei, która wiodła do dworca. Choć nikt nie wiedział kogo tam pogrzebano. Czy chrześcijan czy żydów. A mimo że to wszystko straszliwe i groźne zdarzyło się tak niedawno, w domu nie mówiło się o tym, albo nawet mówiło, ale tak jakby zdarzyło się to przed wieloma laty, przed naszym urodzeniem nawet, albo przeczytane zostało przez kogoś w jakiejś książce i tylko innym opowiedziane. Do tego po cichu. Ale ja przecież nie chcę tutaj snuć historii miasteczka, ani tego, co się zdarzyło w samym miasteczku i wokół niego w pierwszych dniach wojny, czego sam nie widziałem a poznałem z cudzych relacji tylko, ale o tym późno-listopadowym już poranku, kiedy skrzyknęliśmy się całą paczką opodal rynku; pewnie z pięciu chłopaków nas było i dwie dziewczyny (pamięć mnie chyba nie zawodzi), i mieliśmy zamiar pójść na bagna Świętej Barbary za miasteczkiem, gdzie w pobliżu starego, pocholerycznego cmentarza na wzgórku, były tuż obok, nawpół w bagnach utopione, dobrze widoczne ślady przedwojennego jeszcze wykopaliska starosłowiańskiego, wtedy rozkopanego i przez wojnę zaniechanego. Chcieliśmy pochodzić tam w „te i wewte”, rozejrzeć się i pogrzebać w ziemi. Bo mówiło się w miasteczku, że to i owo można tam, jak się dobrze szuka, znaleźć, jakąś starą mosiężną monetę, figurkę kamienną, jakąś skorupę z naczynia z wypalonej gliny z nieźle zachowanymi malowankami na wierzchu (trzeba było dobrze glinę obmyć, oskrobać, odczyścić i nadawała się do postawienia w domu na kredensie), ale daleko nie zaszliśmy. Bo jak tylko tą główną ulicą prowadzącą od rynku zbliżyliśmy się do jej końca, gdzie ostatni dom po lewej stronie to była piekarnia i następnie jakieś z dwie albo trzy chałupki w jednym rzędzie, a dalej mleczarnia jeszcze i już koniec, już poza miasteczkowe łąki (ale do mleczarni nie dochodząc), to ujrzeliśmy, jak z bocznej, przed tą mleczarnią wąskiej uliczki od jeziora prowadzącej, wyszedł Żyd. W czarnym chałacie i białych, wyłaniających się z butów skarpetach, z czarną jarmułką na głowie. Nie młody, nie stary, w średnich latach jeszcze i wysokiej, pokaźnej postury. Żyd z brodą, równo na wysokości pół piersi przyciętą. Patrzący gdzieś daleko przed siebie, nie na nas. Ale musiał nas widzieć, bo zanim się z nami zrównał, w odległości paru kroków, zbliżając się, zszedł z chodnika na bruk jezdni, ustępując nam z drogi; potem, idąc po tych „kocich łbach” jezdni minął nas, i dopiero, gdy podchodził do pustego o tej porze rynku, na powrót wkroczył na chodnik. Patrzyliśmy za nim stojąc tam w tym samym miejscu gdzie nas minął, jak zastygli, bez słowa, nie potrafiąc odezwać się do siebie tak długo, aż się gdzieś u przeciwległego wylotu rynku zupełnie oddalił, w uliczkę prowadzącą obok kościoła ewangelickiego się wtopił. A wtedy, jeszcze zanim któryś z nas powiedział jakieś słowo, jedna z dziewczyn zaczęła cicho płakać. Druga, starsza ją objęła, przytuliła i głaskała po plecach. Jeden z chłopaków nagle powiedział cicho: „On się gdzieś tutaj ukrywał. Ale nikt go nie wydał”. „Miał dość” dorzucił drugi, najstarszy z nas, najbardziej doświadczony. Jakoś tak twardo, ostro. A ten pierwszy chłopak powiedział na to: „On poszedł do niemieckiego komisariatu za rynkiem”, równie ostro jak tamten. Dziewczyny zaś dalej płakały. I każdy z nas już wiedział, że on, ten napotkany właśnie Żyd, tak uroczyście na czarno ubrany, szedł na śmierć. Bo tyle już o niej wiedzieliśmy. Więc to było tak, jak byśmy wszyscy razem o śmierć raptem się otarli. Wróciliśmy zaraz do domów. Nie wiem czy powiedzieliśmy o spotkaniu rodzicom. Ja w każdym razie swym dziadkom nie powiedziałem nic. Ale zapamiętałem. Jak on, widząc naszą gromadkę, schodzi z chodnika na jezdnię. Bo tak było przez Niemców nakazane, kiedy jeszcze w miasteczku Żydzi tu i tam byli. To słyszeliśmy. Żeby ustępowali z drogi, chodzili jezdnią. Nie po chodniku. Nie wiem dlaczego mi się to wszystko teraz właśnie przypomina. Po tylu latach. Jak tam, idąc po tych kocich łbach jezdni, powoli nas mijał. Czarna postać w obszernym luźnym chałacie, z czarną jarmułką na głowie. Spóźniony przechodzień. Nie zapamiętałem tylko twarzy. Ale zapamiętałem to, że jego wzrok był jakby niewidzący, utkwiony gdzieś daleko w przestrzeni ponad nami. Najgorzej, gdy przypomina się to nocą. Chciałbym jeszcze teraz, po dziesięcioleciach, pojechać do tego miasteczka, nierozpoznany przez nikogo pochodzić ulicami, przypomnieć sobie gdzie kto wówczas mieszkał, kilka twarzy, kilka imion, odszukać drzewo na skraju czyjegoś ogrodu nad jeziorem, na którego korze wyżłobiłem scyzorykiem pierwsze litery imion – swojego i dziewczynki, w której byłem wtedy bardzo zakochany. Mając pewność, że poczuję znowu na ramieniu dotyk jej dłoni, zaciskającej się, jak w tamtej chwili, gdy obok nas jezdnią ten Żyd przechodził, gdy nas, idąc po „kocich łbach”, bez jednego słowa omijał. Nie sądzę, że mógłbym dowiedzieć się czegoś o nim. Ci ludzie, którzy w tamtym czasie w miasteczku mieszkali, dawno zmarli albo rozproszyli się po świecie. Ale może komuś z mieszkających tam dzisiaj opowiedziałbym tę historię. Jako straszliwe memento.
Grudzień 2008.
* niemiecka „piąta kolumna” w Polsce przedwojennej. Składająca się z ludzi niemieckiej narodowości mieszkających przed wojną w Polsce, po wkroczeniu Niemców od „czarnej roboty” w prześladowaniu Polaków.
Frau, komm!
Tamte dni, parę kilometrów od wielkopolskiego miasteczka K., kiedy to wszystko się zaczęło, utrwaliły się w jego pamięci z zadziwiającą wprost dobitnością. I to mniej więcej tak: Nie spał, wyspał się dostatecznie za dnia. Przez ściany stodoły pełne wyżej i niżej szpar pomiędzy rozeschniętymi deskami i otworów po sękach, z których kiedyś letnie upały wyssały całe ich żywiczne rdzenie, wciskało się do środka wraz z mrozem księżycowe światło. Mieszało się z białym, trupim blaskiem bijącym od karbidowej lampy ustawionej na drewnianym kuferku u nóg tych tam kilkoro Niemców najniżej śpiących, zagrzebanych w słomie wokół niej, jakby kręgiem, ażeby się ogrzać, ciasno otaczających to wyimaginowane ognisko, które naprawdę nie dawało ani odrobiny ciepła. Słuchał bliskiego szmeru oddechów, gdzieś tam w głębi w kilku miejscach stodoły nieregularnych pochrapywań, skądś, z innego kierunku dochodzącego kwilenia dziecka i jeszcze, z najdalszego kąta, pojękiwania jakiegoś chorego, a może kogoś okaleczonego. Gdy teraz, po latach, zamykał oczy i zaciskał powieki, to natychmiast oddalał się w tamten czas lotem ptaka. Był tam. W tamtym miejscu. Wśród tamtych ludzi. W tym dusznym, gęstym powietrzu napełniającym stodołę po sam dach. Pełnej omdlewającej woni niemytych ciał, nędznego jadła, jakichś lekarstw, może warzonych za dnia leczniczych ziół. Widział wszystko, słyszał, czuł. Chociaż zamglone, jakby zmącone snem. Z dworu do wnętrza stodoły wnikały wtedy od czasu do czasu odgłosy nawołujących się sowieckich strażników, ale coraz rzadsze, pijacki pojedynczy śpiew, pewnie któregoś z nich, bo kogo by innego, który tam widać został, gdy inni powędrowali do miasteczka, ale zamilkł wkrótce, gdzieś niedaleko zapuszczono motor ciężarówki i niebawem odjechała z uciążliwym sapaniem w tym samym co tamci kierunku, a potem dłuższy czas było w głębi podwórza folwarcznego cicho, jak makiem zasiał, tak że może by wreszcie udało mu się zasnąć, lecz nie zasypiał, bo myśli nie chciały się odczepić od drogi, która go jeszcze czeka i od tego, czy zdoła, korzystając z różnych nie często nadarzających się okazji, przemknąć dalej w kierunku zachodnim. Chociażby udając Niemca, zresztą kogokolwiek, byle dalej na zachód. Była to zresztą w tamtym czasie gmatwanina coraz niespokojniejszych jego conocnych rozmyślań. Jesienią po powstaniu warszawskim z ledwo podgojonymi ranami z trudem z życiem przemycił się z niemieckiego kotła na dalekich warszawskich Bielanach i potem od wsi do wsi uchodził przez Mazowsze; parę razy przewalił się po nim walec frontu i sowieckich zagonów już dobrze po zachodniej stronie Wisły, nie wiele brakowało, żeby go rozgniótł, rozdeptał do reszty, po drodze nieraz padał, zawsze jednak się podnosił, ale o to, ażeby wkręcić się gdzieś na dłużej między swoich, znaleźć bezpieczny dla siebie kąt, by przeczekać najgorsze, aż front się dobrze oddali, czy żeby zdobyć jakiś dach nad głową, zajęcie jakieś, i w ten sposób jakieś stałe zaopatrzenie, niezwykle było trudno wśród zamieszania, powszechnie rosnącego strachu, coraz przenikliwszej penetracji kraju przez sowieckie służby specjalne i towarzyszącej temu wszystkiemu grozie rabunków i gwałtów dokonywanych przez sowieckich maruderów. Ludzie bali się jak ognia obcych, zwłaszcza wyglądających na takich, co dopiero co wynurzyli się z lasu, a on na takiego wyglądał właśnie. Dotychczas jednak nikt go nie wydał, choć tu i tu mówiono mu półgębkiem, żeby czym prędzej znikał, przepadał i w okolicy nie pojawiał się więcej, bo naraża miejscowych i że ktoś za niego pewnie dobrze po głowie oberwie; może był w czymś niezręczny, może z tymi swoimi ledwo podgojonymi ranami wyglądał fatalnie, może podpadał jeszcze czymś innym, czego nie pojmował? I było po nim widać, co on zacz? Tego nie zachował do teraz w pamięci. Dopiero w tym obozie nie obozie naprzeciw miasteczka K. (rozległa stodoła, chlewnie, obory i stajnie), nikt nie kazał mu się odczepić ani znikać (popatrzyli tylko na niego z uwagą i wymownie), kiedy przed kilkoma dniami dołączył do nich, do tej ponad setkę liczącej grupy cywilnych uciekinierów niemieckich, których dopędził i wyprzedził front, zgarniętej z dziećmi i starcami z szosy przez sowietów tam właśnie, do tego opustoszałego folwarku, pilnowanej o tyle o ile, raczej byle jak, tak tylko, żeby się nie rozleźli, karmionej raz dziennie z żołnierskiego kotła, skąpo bo skąpo, ale jednak karmionej, z której to gromady nikt nie wiedział, co będzie dalej. Ani z nimi, ani z nim. Bo domyślali się, kim on jest. Zwłaszcza, że zdradzał go w jego niemczyźnie rażąco obcy akcent. Zresztą ich najbliższa przyszłość też stawała się z dnia na dzień coraz bardziej niepewna. I oni wiedzieli o tym, i wiedział o tym także on. Bo ci Niemcy, to byli Baltendeutsche, gdzieś z Łotwy czy Estonii, ściągnięci kiedyś do Warthegau przez Hitlera, czyli dla sowietów „własnymi” ludźmi. Ale jeżeli sowieci nie rozwalili ich od razu, i żywych trzymają, to już nie rozwalą, tak myślał. Jego zaś przyszłość, choć był w swoim kraju, niepewną była również. I on o tym wiedział, i wiedzieli o tym i oni. Lecz nic nie mówili, tak jak i on nic nie mówił. I tejże nocy, jak od dawna, po głowie mu się tłukło: „Co będzie dalej, do licha, co dalej! Ale jeśli pozwolą tym ludziom jechać do Niemiec, to może uda się razem z nimi przemknąć na drugą stronę?” - łudził się i coraz bardziej wybijał się ze snu. Aż nagle – zapamiętał to wtedy dobrze, i pamiętał będzie zawsze - gdzieś w pobliżu rozległ się wrzask usiłujący naśladować śpiew (znowu roznosząc się na całą okolicę od dłuższego czasu zacichłą), wrzask przepity dużo bardziej niż przedtem te różne dochodzące z zewnątrz pijackie głosy, w którym dominowało jedno słowo-imię, brzmiało jakoś tak, jak „Natasza”, reszta zaś była niezrozumiała. I zaraz huknęły trzy strzały, oddane tam widać dla kurażu w powietrze, bo po nich znowu to „Natasza” wwiercać się poczęło przez dobrą chwilę w nocną ciszę, powtarzane wielokroć z dzikim uporem. A potem, ledwo przebrzmiało, wrota od stodoły szarpnięte z siłą od zewnątrz, rozwarły się z piskiem zawiasów na całą szerokość i wtoczył się do środka w rozchełstanym płaszczu na umór zapity sowiecki sołdat, który - zrobiwszy kilka kroków - przystanął, rozglądał się, nieustannie chwiejąc się to w jedną, to w drugą stronę, trzepocząc połami płaszcza, potem nieomylnie ruszył ku tym kilku ciałom ludzkim, leżących najbliżej palącej się karbidowej lampki z okrzykiem: „Frau, komm! Frau, komm!”, a te leżące ciała usiłowały ukryć twarze w opatulających je workach, kocach czy połach płaszczy, wsunąć się jak najgłębiej w słomę, zagrzebać się w niej i zniknąć. Sołdat jednak, nie ustając wykrzykiwać to swoje „Frau, komm! Frau komm!”, już był w kręgu światła karbidówki, deptał po leżących, jakimś nieomylnym instynktem wiedziony już nachylił się, kucnął, wyszarpnął z pośród ciasno w słomie obok siebie zagrzebanych dziewczynę, była niewysoka, niewielka, całą twarz miała w wiechciu rozsypanych włosów, krzyczała prawie dziecinnym głosem, żeby ją puścił, on zaś, nie ustając powtarzać „Frau, komm!”, nagłym szarpnięciem podbił ją do góry, postawił prosto na nogi i pociągnął ku wyjściu. A wtedy to właśnie, jakby ustokrotniły się jej siły, zaczęła okładać go pięściami po głowie i prawie natychmiast, jakby w odpowiedzi na to, rozległ się strzał, a ona tym strzałem gwałtownie odrzucona do tyłu, potoczyła się na uginających się nogach, osunęła na ziemię, sołdat zaś, potrząsając rewolwerem i znowu wrzeszcząc „Frau komm!”, znowu pochylił się nad zagrzebanymi w słomie ciałami. Tym razem jednak nie udało mu się wydobyć stamtąd żadnej innej kobiety, z boku bowiem poderwał się z ziemi błyskawicznie jakiś krępy mężczyzna, równie błyskawicznie złapał sołdata od tyłu za ramiona i do tyłu go przegiął, tak że nowy strzał trafił gdzieś między górne belki stodoły, a on, bo stał właśnie tuż obok szarpiących się mężczyzn, czymś ciężkim, co nie wiedział ani wtedy, ani później, skąd i jak znalazło się w jego rękach, już walił sołdata po głowie, i kiedy ten upadł, to tym czymś ciężkim walił go po głowie jeszcze raz i jeszcze raz, jakby w jakimś szalonym zapamiętaniu nie mogąc zaprzestać, aż chrupnęły łamane kości, a tamten krępy obok mruknął, właściwie warknął jakoś tak przez zęby: „No dość, dość! Bo za dużo juchy pójdzie!”, po polsku i zaraz: „Coś teraz musimy z nim zrobić!”, również po polsku. Zaledwie jednak zdołał się znad tego leżącego sołdata wyprostować, to znowu rozległ się głos tamtego, jakieś mruknięcie, warknięcie, ale słyszalne dobitnie jak stodoła szeroka, tym razem po niemiecku: „Ist hier jemand, der einen Verletzten versorgen kann?” i nastała chwila ciszy tak wielkiej, że nawet oddechów nie dało się słyszeć, tam gdzieś daleko w głębi stodoły znowu płacz dziecka jedynie i potem jedno słowo: „Niemand?”, tego krępego mężczyzny się rozległo, nieco głośniejsze, przynaglające, niemal rozkazujące i jeszcze raz: „Niemand?”, aż spod sterty snopków wygrzebała się jakaś dość młoda kobieta o bardzo zniszczonej twarzy, na kolanach podczołgała się do leżącej dziewczyny i powiedziała półszeptem: „Ich werde sehen was man hier machen kann”, i jeszcze, zanim się odsunął zupełnie, przez chwilę widział szeroko rozwarte oczy tamtej leżącej na słomie, pełne bólu, jak gdyby w niego tylko utkwione, zaciskającej palce na swetrze w okolicy piersi i krew uchodzącą między jej palcami, a już został za ramię potrząśnięty i przywołany do przytomności przez tamtego krępego, i pochylili się obaj nad leżącym sołdatem razem, starając się nie wdepnąć w kałużę jego krwi. Ciało zaś sołdata było zupełnie nieruchome. Więc właśnie wtedy dopiero dotarło do jego świadomości jasno, że ten na klepisku leżący nie żyje, że to on go tym czymś, co wciąż zaciskał w ręku, zatłukł na śmierć, a po paru sekundach, że istotnie coś prędko z tym ciałem trzeba zrobić. I ledwo to wszystko sobie uświadomił, był już raptem otoczony wokoło przez mężczyzn szepczących do siebie po niemiecku, już wśród nich kręcił się ten krępy, coś do nich mówił, gestykulował, ktoś skoczył do wrót, odemknął je, wystawił czujnie głowę na zewnątrz, cofnął się, dawał ręką znaki tym, co stali z tyłu, już ktoś niósł jakieś koce, czy worki i na to coś ładowano trupa sołdata, i zaraz paru mężczyzn wydźwignęło ten tobół do otwartych wrót, on zaś szedł za nimi, niósł to żelastwo, którym przed chwilą sołdata po głowie tłukł, ale ktoś mu je z ręki zabrał, i byli na dworze, dmuchnął na nich lodowatym powiewem mróz, wprost zapierający oddech, jasny księżyc uderzył w oczy, któryś z tych na końcu idących Niemców szeptem wspomaganym gestami, nakazywał mu cofnąć się do środka stodoły, tymczasem tamci, pod ścianą stodoły z tym tobołem z ciałem przemknęli w kierunku pól za stodołą, czy gdzieś tam dalej. Stał, opierając się plecami o drewnianą ścianę i wydawało mu się, że płuca domagają się dużo więcej powietrza, a piersiowa klatka nie nadąża i nie daje sobie rady z pompowaniem go z zewnątrz. Czuł jak ból starych ran z powstania wzmógł się, coś tam mu jak gdyby rozszarpywał wewnątrz, i męczył się okropnie. A cały podwórzec folwarczny pławił się wtedy w pełnym świetle księżyca, było jasno jak w dzień i wszędzie pusto. Ale ani od reszty zabudowań folwarcznych, ani dalej, gdzie pewnie była jakaś budowla dworska, nie błysnęło najmniejsze nawet światło, w dali, w głębi horyzontu też nie, w który tylko, jeszcze dużo dalej, wtapiała się strzelista wieża kościoła w miasteczku K., w blasku księżyca obrysowana postrzępioną czarną kreską. I cisza była wtedy wokoło tak wielka, że zdawało się mu słyszeć przemieszczające się na niebie prześwietlone księżycem obłoki. Ogłuszała. Słuchał wtedy tej ciszy zachłannie i dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że cały czas czujnie zastanawia się, co tamci zrobią z martwym ciałem, czy rzucą pod lód do nawpół zamarzniętego strumienia płynącego opodal, czy zagrzebią gdzieś dalej w śniegu i że powinni zdjąć z trupa mundur, wreszcie zaś, czy uda im się w śniegu zatrzeć ślady. A potem uświadomił sobie jeszcze, że to, co się stało, i własny udział w tym, co się stało, błyskawicznie oddala się od niego i gdzieś przepada, jakby to nie był wcale on, albo jakby to wszystko zdarzyło się w zupełnie innym czasie, a nawet w zupełnie innym miejscu. I gdy wreszcie tych kilku mężczyzn wychynęło z za narożnika stodoły z powrotem, to z trudem ich rozpoznawał. Ale chyba został szybko czyimś ramieniem zagarnięty, popchnięty ku wrotom stodoły, które tamci odemknęli na chwilę i wgarnięty do środka. A ci Niemcy tymczasem wewnątrz coś tam wokoło miejsca oświetlonego karbidówką robili, porządkowali, przesuwali, przenosili, posypywali słomą, biegali po stodole, i choć nikt na niego nie patrzył, wiedział, że nie spuszczają go z oczu. Dalej było cicho, tylko dzieci płakały, ale ktoś je ustawicznie wyciszał. I znowu stał tam dobrą chwilę z trudem panując nad oddechem, aż posłyszał ten głos, który już znał, bo już przedtem zwracał się doń po polsku (ten niewysoki mężczyzna trzymał go za ramię i potrząsał, jakby go usiłował przebudzić) i mówił, żeby się położył i spróbował zasnąć, a widząc, że się waha, powiedział, że ta dziewczyna żyje i pewnie przeżyje. I podążając za jego wzrokiem, zobaczył skulony w kocu kształt ciała, bokiem spod koca wystające bandaże; więc to była ta dziewczyna, do której sołdat strzelał. Pochwycił jej wzrok. A kiedy się dziewczynie przypatrywał, to ten jej pełen bólu wzrok, który czuł na sobie, przytomniał coraz bardziej, jej usta się poruszyły, jakby coś chciała mu powiedzieć albo nawet powiedziała półszeptem, lecz nie zrozumiał, i zaraz zamknęła oczy, jakby tym półszeptem wyczerpana do reszty, a on się pochylił, uchem zawisł nad jej twarzą, wsłuchując się w jej szept i oddech, wreszcie wygrzebał sobie miejsce obok niej w słomie i położył się w tym dołku. Ale ten jej oddech słyszał wtedy cały czas dalej, raz wolniejszy, raz szybszy, i gdy zanikał na krótko, lub gdy tylko mu się zdawało, że zanika, to unosił głowę i przypatrywał się jej twarzy albo był przekonany, że unosi głowę i przypatruje się jej twarzy, bo może zmógł go ból dawnych ran, może spał i śnił; ona zaś raz była przytomna, raz nie, a czasem jej nie było wcale, ale się domyślał, że to tamci pomogli jej się z posłania dźwignąć, tylko wyjść na chwilę za potrzebą do latryny, albo ją wynieśli, może zmieniali jej gdzieś opatrunki, w każdym razie nic złego się nie stało, bo wkrótce jej zawinięte w koc ciało znajdowało się znowu blisko obok niego. Tak leżał przy tej dziewczynie dzień, może dwa, może nawet trzy dni, podnosząc się tylko, żeby wyjść na dwór za stodołę; szły za nim wtedy spojrzenia zgromadzonych w stodole Niemców, nie puszczały, ktoś mu raz czy dwa razy wcisnął w ręce miskę zupy i pajdę chleba, a kiedy raz oddał ją nietkniętą, podszedł doń ten, którego już znał, ten krępy, mówiący po polsku i nakazał mu jeść, ale zjadł dopiero, kiedy spostrzegł wzrok rannej dziewczyny przytomny tym razem, wbity weń z wyczekiwaniem. Od tego mówiącego po polsku dowiedział się, że będzie żyła, tak oni myślą, że kula przeszła bokiem nie ruszając serca, mogła uszkodzić lewe płuco, czy mocno, nie wiadomo, ale żyć będzie na pewno, tak mówił doń wtedy tamten z pewnością w głosie. „Jest młoda, wyjdzie z tego, da sobie radę”, mówił. Gdy to usłyszał zapadł znowu w sen, tym razem twardy, ale mimo to całą noc słyszał z zewnątrz złowrogie nawoływanie puszczyka, w tym śnie był cmentarz, on stojący nad grobem, spoglądający w dół tego grobu, może przygotowanego dla niego, śniącego, i nieprzerwanie dochodził doń głos puszczyka, lecz nie wiedział czy we śnie, czy w rzeczywistości. I nie wiedział też, kiedy się to nawoływanie skończyło, gdy się jednak naprawdę przebudził, stodoła była pełna hałasu i ruchu, w otwartych wrotach stało dwóch sowieckich sołdatów z wiszącymi pod pachami pepeszami gotowymi, jak mu się zdawało, do strzelania, a zajmujący dotychczas stodołę Niemcy zbierali swoje tłumoki, wynosili je na podwórzec przed stodołą, u wrót zaś cisnęła się gromadka milczących dzieci, wpatrujących się w tę gorączkową krzątaninę okrągłymi z przerażenia oczyma. Więc w pierwszej chwili wtedy pomyślał, że znaleźli trupa tamtego sołdata, że usuwają z wewnątrz stodoły ludzi, żeby przeszukać wszystko, może pistoletu szukają, który sołdat miał, bo przecież do dziewczyny z czegoś strzelał, tak pomyślał, ale to było coś innego. Z kłębka koca obok niego wynurzyła się wtedy znajoma drobna dłoń. Ta dłoń podpełzła do jego koca, odnalazła jego ramię, zacisnęła się na jego ramieniu i posłyszał szept: „Będą nas gdzieś gnali”, po niemiecku, a potem coś jeszcze dziewczyna wyszeptała, na niego patrząc i zaciskając dłoń na jego ramieniu jeszcze silniej, ale w hałasie i rozgardiaszu, jaki panował, nie mógł dosłyszeć więcej nad strzępki jakiegoś pytania, w rodzaju: „Ty będziesz z nami, czy tak?”, też wypowiedzianego szeptem, a on, przytrzymując tę jej dłoń w swojej dłoni, kiwnął głową, że tak. Ponieśli ją potem do wrót jej ziomkowie wraz z innymi chorymi. Tym razem podwórzec folwarczny był ciasno obstawiony uzbrojonymi sowieckimi sołdatami, po środku stały dwie ciężarówki z motorami „na chodzie”, na te ciężarówki ładowano wyprowadzanych ze stodoły Niemców, i on wkrótce na jednej z tych ciężarówek znalazł się też. Młoda kobieta o tej bardzo zniszczonej twarzy, która przed paroma dniami zajmowała się opatrywaniem postrzelonej przez sołdata dziewczyny, przesyłała mu ręką znaki i wskazywała na narożnik ciężarówki; dziewczyna tam leżała zakutana cała w koc, tylko jej włosy wysypywały się z kłębka koca jasną, bujną chmurą. I gdy się wtedy do niej docisnął, to - wcale nie patrząc - wyciągnęła do niego od razu na oślep dłoń tym ruchem już zapamiętanym przez niego dobrze z poprzednich dni. Jeszcze tegoż samego popołudnia na dwutorowej stacyjce kolejowej w pobliskim miasteczku K. wyładowano ich wszystkich na peron przed stojącymi na jednym z torów towarowymi wagonami. Na tej stacyjce, brnąc w rozbełtanym błocie zmieszanym ze śniegiem przetaczał się tłum innych ludzi (usłyszał także mowę polską), a niebo nad torami wisiało nisko zasmużone w przydymionych odcieniach szarości: miało się na śnieżycę. Po pewnym czasie wszystkich ich po kolei, gromadę po gromadzie, zaczęto upychać do wagonów, stacyjka zaś była obstawiona sowieckimi sołdatami jeszcze gęściej i ciaśniej, niż przedtem folwarczny podwórzec. Powietrze cały czas cięły rozkazujące krzyki po rosyjsku, które - zdawało mu się - nabrały siły, gdy i ich zaczęto wpędzać do wagonów. Trzymał się przy dziewczynie, jej prawe ramię zarzucił sobie na szyję i pomagał przedostać się do środka wagonu; znalazł tam dla niej miejsce pod jedną ze ścian. Ale jeszcze zanim pociąg ruszył, przepchał się doń przez tę ludzką ciasnotę w wagonie ten znany mu, niewielkiego wzrostu, krępy Niemiec władający polskim i szepnął, że jak tylko nadarzy się okazja, to oni mu ułatwią z transportu ucieczką, że trzymają dla niego mundur po tym, co on wie, i po chwili milczenia dodał, że ich pewnie powiozą na wschód. „Tak gadają ludzie”. Zanim jednak zdołał powiedzieć doń coś więcej, drzwi wagonu zasunięto, rozległ się trzask zasuw i skobli, podobne dźwięki dotarły z pobliża, pewnie od zatrzaskiwanych drzwi wagonów sąsiednich, zaskrzypiały podwozia, żelazne ośki i łącza, gdzieś dość daleko zadudniła, puszczając parę lokomotywa, i wkrótce spod wagonu podniósł się przez podłogę w górę szum powolnego obrotu kół. Przez wąskie otwory w bocznych ścianach wagonu zaczął sypać się do środka mokry śnieg. I on, i ten krępy, Niemiec, słuchali wtedy dźwięku podwozi przez długą chwilę w milczącym zastanowieniu, pewnie myśląc o tym samym, co i jak ich teraz czeka, aż dźwięk ten przycichł nieco, stał się równomierny i monotonny, bo pociąg posuwał się już pełną parą. A potem ten Niemiec powtórzył tamto, co powiedział już przedtem, że ich powiozą na wschód, że tak gadali ludzie na stacji załadowywani do wagonów sąsiednich, pośród których było sporo Polaków. „Że na wschód, tak, na wschód”. I jeszcze raz zapewnił, że jak tylko okazja się nadarzy, to oni mu ułatwią z transportu ucieczkę. Będzie mógł w mundur tamtego, co spławili go pod lodem z nurtem potoku, dla niepoznaki się przebrać, papiery tamtego też ze sobą zabrać, przechowują je przecież, tak szeptał cicho i szybko, ledwo ruszając wargami. On jednak nie mówił na to nic. Czuł tylko przywierające coraz mocniej do jego ciała ciało leżącej obok dziewczyny, jakby ich ciał nie dzieliła żadna tkanina kocy, jakby nie dzieliło ich nic, i już przeczuwał, już wiedział, że to jej ciało weźmie go kiedyś w przyszłości w siebie i po paru chwilach i paru poruszeniach wstrząśnie nim całym do najgłębszej głębi, wszystkimi jego nerwami, tkankami, skórą, kośćmi, mózgiem, myślami, i chwilę przetrzyma go w sobie, zaspokajając to najbardziej odwieczne łaknienie wspólnoty, połączenia z drugim człowiekiem, i uczucia szczęścia, które to łaknienie zawsze w sobie się nosi nawet w największym ukryciu albo nawet o tym nic nie wiedząc, wstrząśnie i na chwilę odbierze przytomność, a potem uspokoi, nadając sensu ich wspólnemu, podwójnemu istnieniu w chaosie i bezsensie otaczającego świata. I całym sobą zmienił się w oczekiwanie tej chwili, nawet jeżeli miała być bardzo daleka. Tamten Niemiec powtórzył wtedy jeszcze raz stanowczym szeptem, że oni mu z papierami tamtego ułatwią ucieczkę. Ale on znowu nie powiedział na to nic. Szukał tylko w kłębku sąsiedniego koca znajomej dłoni leżącej tam dziewczyny i gdy ją krótko potem znalazł - co dokładnie zapamiętał - to zacisnął tę jej dłoń mocno w swojej dłoni i tak trzymał aż wyczuł, że jej dłoń się rozluźniła i że dziewczyna zasnęła. To było tak wtedy, w tych pierwszych ich wspólnych dniach, kiedy to się zdarzyło. I co zadecydowało później o jego dalszym losie.
=========== 1) Kobieto, chodź! 2) Jest gdzieś tutaj ktoś kto potrafi opatrzyć rannego? 3) Nikt? 4) Zobaczę, co tutaj da się zrobić. =========== |