Robert Król |
Trzydzieste pierwsze
Kardamon, cynamon, owoce prosto z morza, z przepełnionych rzek i stawów, oswajanie potraw cząbrem albo chili, przez lewe ramię. Reszta to czarne ziarna pieprzu podnoszone
nad ranem z dna zatoki, suszone na słońcu, mielone w moździerzu z babki, prababki. A ty cierpisz na sierść, typograficzna sławo, cicha wodo. Przysłali mnie po ciebie tamci laboranci, wręczyli procę wyrżniętą z bzu, kazali mierzyć w czoło. Powiedzieli, że twój ojciec musiał być kiedyś naprawdę wielkim
złodziejem, skoro w oczach masz wszystkie gwiazdy, które poznikały z nieba bez śladu. Skoro mienisz się srebrem i złotem, rtęcią.
Czterdzieste drugie
Chłody, dobieranie imion i pobożnych życzeń. Pobudzanie ciała letnią wodą oraz tytoniem. Duńskie testy, wietnamskie reguły wiadomości. Stefan Batory. Skrzynki pełne listów od banku.
Puste karty biblioteczne. Opuszczone lekcje angielskiego. Wzory matematyczne i dokładnie starta tablica. Kolejne ślady po mętnej wodzie. Przejścia podziemne jak lisie norki, bez ludzi. Liczenie ubrań w szafie, sparowane skarpety. Wrogowie na sąsiednich podwórkach, głodne wilczury. Kichanie i pożar na drugim brzegu
kanału. Powolne samochody. Naderwana żyłka. Pęknięta kość. Staw i sitowie. Niczyje partycje. Moja miłość, puste pudło, rezonans, echo serca.
Pięćdziesiąte pierwsze
Wszystko to wydarzyło się kiedyś naprawdę: zaglądanie w dziuple, udawanie stracha i kuli, wróble przysiadające na ramionach jak papugi, butle miodu i piwa, słoje konfitur zamiast tych
w drzewach, własne słońce i ciotczyne chmury. Można powiedzieć, że znałem pisma i poetów, że nabywałem kosztowne sprzęty codziennego użytku, żeby ich na co dzień używać, że płaciłem za mieszkanie, żeby w nim przebywać za dnia. W tym czasie nikt nie zajmował się sprawami ojczyzny. Pocztowcy byli skłonni posiać każdą
przesyłkę. Pęczniał prowiant, ludzi wyposażano w wiedzę, a zwierzęta wypuszczano na wolność. W granicach miast odnajdywano puste kołyski. |