Krystyna Myszkiewicz |
litania o braku wyrachowania
chodzi o cichość, jest prawie jak woda znana mi tak topielnie, bez tchu. wynurzenia mam we krwi, ale krew mam do czasu. nic nie wyje bez powodu i nie bez powodu ustaje zew. matki i święci przeklęci odkupią się nazajutrz i niech im będzie lżej, niech nie będzie powielona ufność ręce, która to zanurza, to ratuje. jeśli każdy oprawca jest w nas dotąd, dokąd go tam trzymamy, to niech wypowiem litanię zanim pokocham milczeć.
nikt nie żyje mną z tymi wszystkimi natręctwami niskiej wiary w lepiej wydarzony sens, czy będziesz moim zbawieniem, draniu? zbawić się samemu jest możliwe dopiero gdy umiera miejsce z cienia i krwi, kluczenie za ciepłem ciał i słów, ich wartką wykładnią. niech stygną im stopy, zanim dojdą celu tej darowanej mi krzywdy, sieroctwa nad zapadnią w języku, spustoszenia po treści w żołądku – pył mija, ból mija i pamięć topi się w słońcu. to chyba jest wiosna.
chodzi o cichość gdy patrzy się na drzewa widząc drzewa i gdy ptaki są ptakami zamiast pikowaniem w dół, a nawet o to, że tylko u mnie pali się światło o 6 rano gdy wyjdę z psem do parku, a w pozostałych 66-ciu mieszkaniach jest ciemno, jakby inni mieli już nie wstać. potem wiem: na pewno jest wiosna, bo przebaczam sercu jak pękaniu kry, które zwalnia kości z ciała rzeki, ciało z ukrycia na dnie, a dno z rezydenta.
głębiel
brudy, wiejskie scenerie: znana, a mniej do przewidzenia jest energia w przesuwaniu ciał, kamieniu rzuconym na wodę z ciężarem o swoich prawach. będę kamienista, będę wchodzić w sedno, głębiel, organizm w którym się dzieje zamknięcie i mądrość bez wynurzeń. w tym czasie niech mnie rozbiorą i ułożą do reszty: to są drętwe palce, a to skrzele dziecko w brzuchu, mała rezygnacja, potępienie dla naziemnych praw. nie mówi, ani nie oddycha, tylko znaczy. muszę być matką tego brudu, nosić to i nosić w sobie, czuć, jak przerasta swe miejsce, przyswajać myśl, że każdy ma taką głębiel, jakiej nikt inny by nie zniósł. i nie uznał.
światło mowy & myśli
gloryfikanty: światło mowy & myśli, ale w kamieniu się zbudzę, choć brałem noce i ciała kobiet; żywiłem tą manną wnętrze. tak, lodownia to dom dla tych, co nie umieli wziąć więcej od jednej ekscytacji. gdybym znał jak słowa ujmują ciepła i prawd, a celi, którą jestem, ubywa wizytantów, gości i wreszcie nosicieli echa o mnie samym! nikt nie poświadczy wspólnie przeklętego rewersu posiadania, nikt nie spamięta jak mnie trawi intymne demonium: tyle we mnie cienia, że choćbym całym światłem doliny się oblekał, w kamieniu się zbudzę, klatce z żuchw i potylicy oraz zapomnieniu.
przyczynek do pieśni i ślad
czy jestem chwiejnym opadem, czy chwiejna jest ziemia, która wyrzucona z garści nasyca się tylko po części? gdyby dotykanie gruntu było przejęciem, istotą pulsu. ale to chwilowy podest rozproszonej materii, a spadanie z moją asystą jest szybszym końcem. wszystkie stany późniejsze są wędrówką poza granicami. tracę na wadze i czytelności, a jednak już nie przestanę odchodzić w sobie od zmysłów i nie przestanę przepisywać tych obcych stanów i konstatacji na listy. to pożegnanie i powitanie z cieniem zarazem, ukłon dla własnej pani, która wszystkie cienie trzyma w swej garści i jest alienacją widzenia. nie chciałabyś dzielić z nią tego ustępstwa.
czy szaleństwem jest wiedzieć, że żyje się w bliskiej opcji śmierci, rezerwowej wersji tego dna? są warstwy osobliwości i warstwy cienia, zmagają się, aż ustanowią jedność: marnowane okazje do uniesień; unoszone w marność spisy naiwnego kochania i szybkich kasacji dowodów, że jestem słaba, słaba, że stygnę. między tytułem, a meritum, między puentą mój cień nosi mnie i przerasta, jak parantele przejścia: jestem śladem lub nosicielem.
to jest notacja, z której bierze się terapia dochodzenia do siebie.
chłopcu, który wróci z misji w afganistanie
pisząc o tysięcznej odmianie stanów i zaburzeń przypuszczam odwrót podskórnych szeregów, tak chcesz mnie zaszczuć, psyche? jeśli wracam to w innych fragmentach, niepełny, pamiętam składowiska iluzji o spajaniu, tymczasem byt jest rozrywką, z rozrywającymi dygresjami, jest w nich fatalizm rozszczepienia i plan konstruktora do spoiw. tak sobie siedzę, a wiedza o tym ubiega emocje. gdyby przybliżyć wiele, nic nie odrzucić, ujść jak syczące powietrze z pola złudzenia! zacznijmy od faktów:
rozsupłać język jest oglądaniem się wstecz, kotku, umieraj przy próbie uproszczeń i bądź narodzony przy pierwszym promyku: światło dotyka, rozgrzewa i niczego nie rozjaśnia w miejscu, gdzie zaszczuty siedzę i siebie unikam.
lepiej mi w tym niebie abstraktu niż w dygresjach relatywności, powoli się godzę z fragmentem kończyn i wspomnieniem piasku, skał i wystrzału, który mnie oddał psyche. małe straty to misje.
poliamoria
przepełnienie i pustka spotkane w tym punkcie są naprzemienne.
to przepustka do otwierania powiek: odwroty i niskie skłony. wiedza o mijaniu reguł jest jak ptaki zmieszane ze śniegiem lub wdechy z cieniem i światłem, które uczą i jednocześnie niczego nie uczą. tylko tną na pewne i nigdy przywrócone stany, plastry i prześwietlone mity, a potem kładą bezwładnie. tak obojętnie mierzą gdzie zniesie i jak zniesie mnie pamięć.
nigdy nie było na peronie tak czarnej materii jedni, z jasnym akcentem kwiatów, które skojarzyły się nagrobnie. żywe zwierciadło narcyza ma oczy jak diablę lub śmierć na szyi, błądzenie do siebie wpisane w pamięć tkanek i przebłysk.
odszukanie czy oszukane stany niepokoju, czesania pod włos, złamanego brzmienia: to nie będzie możliwe chronicznie. a pamięć nie przeklina naprawdę, notuje sobie aneksy zapachu i przekonania do odczuć. tak, było to widać. słowa nie okupią przejścia z jednej strony lustra na symultaniczny koniec.
naturalnie smutna linia braku: dotykowe i słyszalne wadium niczego, które stanowiło o relacji tej spłonki, żartobliwej ceny za wstrzymane na jednym tchu okoliczności. to przepustka?
jakby z orła przejść w reszkę
powinienem był wiedzieć - ceremonia powitania ze złą stroną lustra to więcej pamięci: i kochałem, jak z meritum brał się niesmak zwłoki. wówczas szarzał płachetek papieru – twarz - wydzieranka: męczennik. czekał. i badałem, czy jestem lakmusem i czy mam odczyn kwasowy. kto mieszał w kotle kosmosu te wizje ze spłatą oczekiwań? mieć siebie, a jakby kraść czyjeś mienie, to wina podana w więzi do wyplenienia.
siąpiło bez ustanku po złej stronie lustra, i kochałem, jak opadanie nie zdawało się wcale zgubieniem, tylko chrztem. bo nabieranie ust niemym obiecuję sobie ćwiczyło w ogłupieniu. wtedy wyparowała cała wiedza o wilgoci, rwały się przekazy, z dziurą na przepisanym świecie.
czy niczego o słabych nie umiałem? strąceni w równym wielogłosie wołali mnie ze środka, w którym tkwiłem. powinienem był wiedzieć, że odbicia to jedyni świadkowie ciążenia, dzięki któremu się obracam. |