„Usta Vivien Leigh” Pauliny Korzeniewskiej.
Jakub Sajkowski
Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że jakieś 90 procent tomików debiutanckich w Polsce porusza problem dojrzewania. Podobny klucz łatwo można by wysunąć przy analizie debiutanckiego tomu Pauliny Korzeniewskiej. Jeszcze łatwiej jednak przy takim prostym schemacie natrafić na niezliczoną ilość pułapek. Nawet nie musimy zaglądać do treści tomu, by dowiedzieć się, że z „Ustami Vivien Leigh” sprawa nie jest prosta. Zanim przechodzimy do wierszy, czeka nas przedmowa autorstwa Dawida Junga, w której dowiadujemy się, że podmiot liryczny dojrzewa od naiwności do „braku złudzeń”, a jednocześnie przy tym braku złudzeń stać go na „bunt przeciwko bezsilności”. Blurb Marcina Orlińskiego sam w sobie jest pełen paradoksów i funduje nam krótki rollercoaster od intuicyjności, snu, do prozy życia codziennego która sama w sobie też jest snem, a Rafał Gawin podsumowuje, że to wszystko wina autorki, która zamiast iść prostą ścieżką potrafi w najmniej oczekiwanym momencie „zmienić temat, wypiąć się, lub wystawić”. Trudno się z Rafałem Gawinem nie zgodzić.
Zacznijmy od wspomnianego dojrzewania. Początek książki dotyczy dzieciństwa, skakanek, dziecięcych przyjaźni, lęków, węży i pająków. Tomik kończą natomiast pierwsze oznaki starości, „niedawno zmarli” przecierający szlaki, czy też w końcu staruszek w autobusie, wspominający swoją młodość. Faktem też jest, że podmiot liryczny pod koniec jest bardziej zdystansowany, zatem być może bardziej dojrzały, pytanie jednak na ile dojrzewa do wspomnianego „buntu przeciwko bezsilności”, przejściu od młodzieńczej ufności i naiwności do realnej reakcji. Czy może się zdarzyć bunt, skoro w przedostatnim wierszu nadal „nie ma pomysłu” (na „dom pełen szkła i prawdziwej miłości)? Czy może raczej jest chęć buntu, mimo braku pomysłu? A może bunt dlatego, że „nie ma pomysłu na dom”? No i w zasadzie co z tego, że jest bunt, skoro w jednym z ostatnich wierszy tomu poetka pisze, że nadal „nie wykształciły się struny głosowe”, zatem nie ma nawet możliwości, aby ten bunt wyrazić (co jeszcze potwierdza tytuł ostatniej z trzech części tomu: „Co chciałabym powiedzieć, a nie będzie okazji”)? Pozostawię te pytania bez odpowiedzi. Tym bardziej, że wszystko wywraca do góry nogami wspomniany starzec, czy raczej „Bóg w starcu”, który na ankietę „Co wam się podobało w PRL-u” odpowiada „Wszystko. Bo byliśmy młodzi”. Jakby peel jeszcze bardziej chciałby się zdystansować od swojego dojrzewania, które miało przecież samo w sobie oznaczać nabieranie dystansu.
Po drugie, jeśli dojrzewanie, to kwestia zdobywania wiedzy. W przedmowie Dawid Jung sugeruje, iż podmiot liryczny odkrywa, za Vivien Leigh, że „nie ma brzydkich kobiet, są tylko te, które nie wiedzą, że są piękne”. Problem ten faktycznie się pojawia, w wierszu „(***) pierwsza wybaczam ci…”, który zaczyna się słowami „pierwsza wybaczam chwiejny krok, bo masz usta Vivien Leigh”, zdający się mówić o dostrzeganiu piękna. Przedostatni wiersz jednak, czyli „Niedawno zmarli przecierają szlak”, zdaje się być pewnym zestawieniem „teraz” z retrospekcją tego, co było kiedyś. To znaczy, kiedyś „dzieliliśmy się przez zero”, co sugerowało pewne „zaufanie szaleństwu”, teraz już szaleństwu nie ufamy, potrzebny nam po prostu „dom pełen szkła i prawdziwej miłości” – ale czy mimo to wiemy coś więcej? Czy udało nam się rzeczywiście, jak sugeruje Dawid Jung, coś realnego „odkryć”? Być może wiemy czego potrzebujemy, ale nadal nie wiadomo dokąd to zmierza, jesteśmy zawieszeni gdzieś na kompletnym odludziu, z którego, co prawda, jest lepszy dystans i perspektywa, ale oprócz tego nie ma nic.
Tutaj kolejny paradoks – niby wiadomo, że chodzi po prostu o potrzebę „prawdziwej miłości”, bliskości, a np. w wierszu „Made in love” czytamy, że ta kwestia sama w sobie nie ma z rozumieniem czy wiedzą wiele wspólnego („zrozumiem cię albo urodzę ci dziecko”). Intuicyjność, ciągłe „nie rozumiem” przewija się przez cały tomik. Czasem nie trzeba analizować, wschód jest „po prostu dobry”, a szukanie sensu – przeciwnie - odbywa się w „działaniu bezsprzecznie nijakim”. „Starcu” z ostatniego wiersza, natomiast, wszystko podobało tylko dlatego, że „był młody”. Może właśnie młodzieńczość jest kluczem, może właśnie nie trzeba się dystansować, może nie trzeba „zatrzymywać się i kontemplować znaków na ciele”, skoro i tak ostatecznie niewiele się dowiadujemy? Tylko tyle, że kiedyś było „dzieliliśmy przez zero” a teraz nadal nie wiadomo, czy się „zatrzymać”, czy „płynąć w nieznaną, trzecią stronę”?
I znowu skończyłem pytaniem, zamiast wyciągnięciem wniosków. Tak, to taki recenzencki wybieg – moim głównym pomysłem na interpretację tej książki jest brak pewności. Może po prostu to dobrze świadczy o książce. Bo właśnie dzięki braku pewności, dzięki rollercoasterze, pełnym wybiegów i zwrotów akcji sposobie prowadzenia frazy, „Usta Vivien Leigh” sprawiły mi przyjemność jako czytelnikowi. Dodajmy do tego, że miejscami wychodzi z tego pisania – mimo tych wszystkich komplikacji - nienachalny i ciepły humor, oraz równie nienachalna czułość. Ostatecznie przecież chodzi o rzeczy (pozornie) proste, czyli o prywatność i potrzebę bliskości, a wszystko napisane jest (pozornie) prostym językiem. Wiem, znowu mieszam. Tak naprawdę wiem tylko tyle – że w moim odczuciu jest to jeden z najciekawszych debiutów anno 2011.
Nr 42 „Kwartalnik literacko-artystyczny sZAFa”
Paulina Korzeniewska
Usta Vivien Leigh
Wydawca: Bramasole 2011 |